środa, 10 czerwca 2015

Dir en... Banane? (V)

        Kaoru usiadł na ławce i wbił wzrok w ziemię. Spojrzał w stronę, z której przyjechali. Przechodnie obrzucali go zdegustowanymi spojrzeniami, jednak lider w tej chwili przejmował się tylko tym, że jeśli do wieczora nie znajdą Kyo, będzie musiał spać sam i rano samemu biec do piekarni. Ta myśl sprawiła, że gwałtownie powstał, uderzając głową w podbródek Shinyi. Blondyn syknął, przygryzłszy sobie język.
       - Poląbało cię, Kaolu?!
       - Zamknij się - Kaoru machnął ręką.
       - Speldalaj, to boli. Pses ciebie.
       - Musimy znaleźć Kyo. - oświadczył lider. 
       - To wiemy. Może więcej informacji? 
       - Cofnijmy się po prostu tą drogą, którą pamiętamy, co? - zaproponował Die, przeczesując włosy. 
       - Musimy się cofnąć. Boże, jacy wy jesteście ciemni. - Kaoru wywrócił oczami i pośpieszył w ulicę Rowerową. Die stał z wymalowanym zażenowaniem na twarzy, a Shinya zdenerwowany próbował jakoś żyć z rozciętym językiem. Toshiya pobiegł za Kaoru, gdy zorientował się że spódniczka lidera tak naprawdę należała do niego. Był zły do granic możliwości. Nowy nabytek w szafie basisty miał designerski złoty ekspres na tyle. Toshiya pociągnął za niego. Oczom wszystkim wokoło ukazał się nowy wymiar rzeczywistości. Patrząc na wciśnięte w czarne rajtuzy i koronkowe, czerwone bokserki nogi i tyłek Kaoru, można było przenieść się jednocześnie do ery kamienia łupanego, jak i czasu akcji powieści science-fiction. Widząc tenże właśnie wymiar, basista odwrócił wzrok i schował spódniczkę do kieszeni płaszcza. Kaoru w nieświadomości podróżował dalej, przemierzając każdy metr niczym modelka na wybiegu, zupełnie nie dbając o to, w co jest ubrana. 
     - Toshi! - zapiszczał Die , zakrywające Shinowi oczy. - Dziewice patrzą! 
Shinya zdzielił go ręką w policzek. 
     - Sam jestes dzewyco! - warknął. 
     - Idziecie w końcu? - krzyknął Kaoru, odwracając się. Był to największy błąd, jaki w życiu popełnił. 
     - Kaoru... Potargałeś się... - jęknął Die. Gitarzysta przeczesał ręką włosy na głowie. 
     - N-n-nie tu... - wyjąkał Shinya. 
     - Przestańcie się wygłupiać i chodźcie po Kyo. - żachnął się lider. Popędził przed siebie. 
     - Żeby nie było, że nie mówiliśmy. - mruknął Die pod nosem, razem z resztą podążając za Kaoru.
Szli zapamiętaną drogą, nieświadomi niczego.
***


      - Przepraszam... - zaczął bezdomny, podchodząc do leżącego na chodniku wokalisty. Kyo przetarł oczy i podniósł się do siadu. Był zdziwiony znajomością japońskiego u kloszarda, więc nie zbył go, a przyjrzał mu się uważnie.
      - Kurwa, Gackt, co ty tu robisz? - zapytał, ponownie przecierając oczy ze zdumienia.
      - Przyjechałem uprawiać cebulę. A ty?
      - Jestem w trasie. Nie wyglądasz na kogoś kto uprawia cebulę...
      - Bo widzisz... Zaczynałem w polu. Kończę tu. - Camui rozłożył poły płaszcza. Miał tam mnóstwo złotych przedmiotów, dziwnych, niezbyt drogich rzeczy codziennego użytku.
      - Coś ze złotka? - zapytał.
      - Jedziesz z nami. Staczasz się.
      - O czym ty mówisz? Mam jechać gdzieś z tym szaleńcem od chleba? Nigdy.
      - Bagietek.
      - Nieistotne. – westchnął Gackt. Nie zamierzał spędzać czasu z Kaoru, po prostu się go bał. O ile zdążył się przyzwyczaić do rygoru i zasad ustanawianych przez kościelne lwy miejskiej dżungli, tak odchyły gitarzysty były nie do przeskoczenia. 
       - Pomożesz mi znaleźć chłopaków? – zapytał niższy.

       - Jeśli pojechali tamtym autobusem, nie mogą być daleko. Chodź. 
Ruszyli w stronę, w którą pojechał pojazd. Jeden krok Gackta równał się dwóm krokom Kyo. 
       - W ogóle, to jak tu się znalazłeś? 
       - Kyo… To długa historia… - westchnął wyglądający jak mieszkaniec kanałów Japończyk.
        - Nie szkodzi, posłucham!
        - Więc słuchaj…
    Urodziłem się na wsi, w rodzinnej farmie. Od dziecka moim przeznaczeniem było przejęcie gospodarstwa. Jednak ja… Moją pasją była muzyka. – Gackt teatralnie gestykulował. Zawiesił głos budując napięcie. 
        - I? – wciął się Kyo.
        - Nie przerywaj, ignorancie!
    Zawsze chciałem śpiewać. Marzyłem o tym, by swoim głosem pobudzać miliony napalonych psychofanek. Jednak w polu, moją jedyną publicznością była pszenica i marchewki. Nienawidzę marchewek. I pszenicy. Właśnie to dzieli nas z Kaoru, ale mniejsza. W końcu mi się udało. Po wielu próbach, ba, po latach śpiewania marchwiom i trawie zrobiłem karierę. Która po pewnym czasie znudziła mi się. Zapragnąłem przerwy. Przyjechałem do Polski, by uprawiać cebulę w ramach powrotu do korzeni. Trochę nie wyszło, bo cebulę rozkradli w trzy tygodnie. I wtedy zacząłem wspomagać tutejszy przemysł cebulański. – zakończył.
           - Ależ nie mów tak… Polska jest piękna, ludzie zdają się być mili…
           - Przypomnij sobie nazwę kraju, w której babcie wywaliły cię z autobusu.
           - To chyba było coś na G…
           - Ja pierdolę… - Gackt wywrócił oczami. 
***
Patrząc w słońce, którego blask o wiele mniej raził w oczy niż odziany w koronki tyłek Kaoru, wędrowała normalniejsza część zespołu. Lider nagle skręcił w wybrukowaną uliczkę, prowadzącą do fontanny. Przysiadł na murku i westchnął głośno. 
        - Nie chce mi się już nic. - oświadczył, wyciągając nogi. 
        - Nam też nie, spoko. - mruknął Shinya. Kaoru przyjrzał się swoim nogom. Spojrzał się na perkusistę, zakrywając krocze rękami. 
        - I wy mi nic nie mówiliście?! - oburzył się. - Co się stało z kiecką? 
Toshiya przygryzł wargę. Kaoru postanowił przerwać ciszę, wrzucając Shinyę do wody. Perkusista zapiszczał z zaskoczenia, po czym rozległ się już tylko plusk. Z trudem łapiąc powietrze, wynurzył się spod wody i zmroził Kaoru spojrzeniem. Szarpnął go za gumkę od koronkowych majtek i pociągnął do tyłu, sprawiając, że, chcąc nie chcąc, gitarzysta dołączył do niego. Kiedy ciemnowłosy wynurzył się, w jego oczach widać było jedynie chęć mordu.
          - Zabiję... - syknął.
          - Nie zabijesz. Mamy cię dosyć, Kaoru. - oświadczył Die, podając mokremu perkusiście rękę. Zapadła cisza. Lider wstał i odwrócił się z przytupem. Shinya wyciskał wodę zbasisty. . Chcąc przywrócić normalny obrót spraw, uderzył czerwonowłosego ociekającym kosmykiem w twarz. Die rozmyślił się i ponownie wrzucił Shinye do fontanny. Ten jednak pociągnął go za rękę, sprawiając, że gitarzysta wylądował w wodzie razem z nim. Popatrzyli się nienawistnie na siebie. Jednocześnie ich uwagę przykuł Toshiya, robiący zdjęcie rzeźbie chłopczyka, który był znaczącą częścią obiektu. Basista klęczał na skraju murka, wyginając się na wszelkie możliwe sposoby dla odpowiedniego kadru. Najwyższy wykazywał się w tym momencie naiwnością i niezwykłą nieostrożnością. Shin pociągnął go do fontanny za łokieć. Po chwili z wody wystawała tylko dłoń trzymająca aparat. Ratowanie tego urządzenia leżało w instynkcie basisty. 
          - Kaoru... - zaczął Die.
          - Nie odzywam się do was. Jesteście nielirycznymi ignorantami o mutagennych skłonnościach do zapładniania drożdży. - oburzył się mężczyzna w rajstopach. 
         - Eee... Aha... - na twarzy Daisuke zaczęło malować się niezrozumienie i totalny brak chęci do kontynuowania konwersacji.
         - Mokro mi chyba... Oświadczył Toshiya, sprawdzając czy z aparatem wszystko w porządku. 
          - Moczysz dupę w fontannie... - burknął Shinya.
          - A, zapomniałem. 
          - Głodny jestem. - stwierdził Die i zaczął się rozglądać. – Kao… - zaczął, lecz Kaoru już nie było.
          - Jarmark! – krzyknął Shinya. – Leci tam! Za nim! – podniósł się i wystrzelił w pogoń za Kaoru. Zaraz za nim biegł Toshiya, później Die. Nagle lider zginął im z oczu. Słychać było jakieś piski i hałasy. Kiedy dobiegli do pierwszego straganu, zobaczyli ludzi kosztujących miodów, na następnym wyrobów mięsnych, dalej domowej śmietany, ogórków z beczki… I stoisko ze świeżym pieczywem. Sprzedawca stał w kącie, przyciśnięty do ściany swojej budki, obserwując zdziczałego Kaoru dobierającego się dziko do bułek. Toshiya rzucił się na niego i powalił go na ziemię. Wyrwał mu z ręki jeszcze ciepłą bagietkę i odłożył na ladę. Kaoru wyjął jednak spod kurtki kolejną i zaczął bezlitośnie naparzać basistę po twarzy. Shinya wkroczył do akcji, jednak gdy Kaoru uderzył go bochenkiem chleba w brzuch upadł na ziemię. Zmienił go Die. Ogłuszył lidera bułką, po czym zglanował go odpowiednio.
          - Mamy go! – oświadczył radośnie, siadając gitarzyście na  piersi i uśmiechając się dumnie. Shinya podniósł się z ziemi i poszedł uspokajać sprzedawcę i kupić trochę jedzenia. Gdy wrócił, Toshi i Die trzymali lidera mocno na rękach. Nie miał możliwości się wyrwać ani zrobić absolutnie niczego. Przenieśli go w bezpieczne miejsce i posadzili na ławce, na placu Starego  Miasta. Dali mu bagietkę i puścili. Kaoru mierzył ich nienawistnym spojrzeniem, wgryzając się brutalnie w otrzymane, jeszcze ciepłe pieczywo.
        - Wykończysz nas. Mieliśmy współpracować i znaleźć Kyo. – westchnął Shinya, zagryzając ogórkiem kawałek kiełbasy.
        - Z wariatem w koronkowych gaciach daleko nie zajdziemy. Nie wiem czy tu sprzedają smycze dla dzieci. – rozmarzył się Die, zajadając się kanapką ze smalcem.
         - Chyba nie… W Europie by to nie przeszło. – mruknął Toshiya, po czym przed nimi przemaszerowała matka z dwójką dzieci trzymanych na szelkach. – Patrzcie, jednak jest!
         - Nie założycie mi tego. – warknął Kaoru.
         - Wiesz, Toshi ma łańcuch przy spodniach… - odparł Die, co skutecznie uciszyło Kaoru.
         - Oby Kyo się znalazł… - westchnął Shinya, odrywając kawałek swojej bułki i rzucając go gołębiom, które ośmielone małą ruchliwością zespołu zaczęły podchodzić prawie do jego butów. Ptaki od razu zabrały się za rozszarpywanie otrzymanego kawałka.
         - Znajdzie się, będzie dobrze… Przecież to miasto nie jest takie wielkie… - mruknął Toshiya, rozprostowując nogi. – Kaoru, co ty odwalasz? – zapytał, przekrzywiając głowę.
Lider bowiem, skradał się do gołębi. Wyrywał im pieczywo, rzucane przez perkusistę i pożerał niczym odkurzacz. Shinya rzucił ostatni kawałek, pochwycony przez głodne gołębie. Jeden z ptaków zabrał kawałek i odleciał. Kaoru pobiegł za nim, a za Kaoru reszta chłopaków. Mijali wiele ulic, krzycząc za liderem, że kupią mu tyle bułek ile zechce, jednak ten nie słuchał. Obudził w sobie instynkt łowiecki. Biegł przed siebie za ptakiem, nie zważając na ludzi, samochody i śmietniki. Pędził, dając z siebie wszystko. Nie znał litości dla swoich nóg ani dla uczestników pościgu. Najważniejszy był cel. Ptak i jego bułka. Kaoru nie widział nic poza tym. Budynki zlewały się z tłem, a ludzie doskonale wpasowywali się w nie. Dlatego gitarzysta nigdy nie przejął się tym, ile ludzi stratował tamtego dnia, ku chwale bagietek. Nie dbał o takie rzeczy, nie w tym momencie. Gdy ptak przysiadł wysoko na gzymsie i spałaszował pieczywo, gitarzysta zatrzymał się i smutno popatrzył na niego. Nagle wpadli na niego Kyo z Gacktem. Camui przyjrzał się napotkanemu. Gdy Kaoru odwrócił głowę w jego stronę, podskoczył i krzyknął z przerażenia.
             - Gackt… - zaczął, wbijając maniakalne spojrzenie w znajomego. – Dawno się nie widzieliśmy… - syknął.
             - Cholera. To ja już lecę. Pa! – były wokalista uciekł. Kyo popatrzył za  nim tęsknie.
             - Ale… - zaczął, lecz przerwał mu Shinya ciosem w czoło. Później jednak wyściskał go z całej siły.
             - Zabiję cię. – wyszczerzył się. – Ale po koncercie.
Kyo odetchnął z ulgą. W końcu znalazł czego szukał.
              - Co znowu odpieprzałeś, Kaoru? I gdzie masz kieckę…
              - W kieszeni Toshiego. – szepnął mu Shinya do ucha.
              - Zgubiłem. – Kaoru wzruszył ramionami. – Każdemu się zdarzy. 
______
Dałam jedno z opowiadań jako pracę na fizykę, bo yolo. Dodam je po przerobieniu na nieco mniej... ocenzurowane i oczywiście po ocenieniu xD
Cóż powiedzieć... 
Miłego dnia ;)


1 komentarz:

  1. Jako pracę na fizykę? ;0
    Co to miała być za praca?
    Ten rozdział świetnie odwzorował nasz kraj. ;3

    OdpowiedzUsuń

Skoro już to czytasz, może byłoby warto coś po sobie zostawić? :D