czwartek, 11 sierpnia 2016

Holidays #1

 Od razu przepraszam, że dodaję trzeci raz. Pierwszy raz usunęłam , bo jestem głupia, a drugi raz zwaliłam interlinię i jakoś najłatwiej usunąć wszystko :v
_______________________________

Kaoru siedział na molo ze stopami zamoczonymi w jeziorze, opychając się żabimi udkami. Swoją drogą - można było wątpić, że po następnych badaniach czystości wody, nadal nie pojawi się kategoryczny zakaz kąpieli. Westchnął ciężko, oblizując palce. To był ten moment, kiedy mógł delektować się ciszą i samotnością. Nagle usłyszał przeraźliwy okrzyk i nie zdoławszy nawet obrócić głowy, wpadł do jeziora. Gdy się wynurzył, przed oczami miał rozmazany obraz jakiegoś dzieciaka stojącego tam, gdzie wcześniej siedział.

    - Akysz, żabojadzie.
    - Gdzie są rodzice, bezmózgi kołowrocie?
    - Możesz w końcu przestać mylić mnie z gówniakiem?! - jęknął dzieciak głosem Kyo i odbiegł z płaczem. Kaoru wzruszył ramionami, wychodząc z wody. Gdyby jednak nie zdążył ukończyć konsumpcji żabich kończyn, nie odpuściłby gnojowi tak łatwo. Wyłowił swój beret i talerzyk, po czym pomaszerował w stroje pola namiotowego. Patrząc w lewo, ukazał mu się przed oczami widok opalającego sie Hizakiego w wiązanym bikini. Skrzywił się nieznacznie. Obok niego krzątał się Zin i Teru. Cały czas coś mu przynosili, coś podawali. Że też można aż tak dać się zdominować. Cóż, we własnym stadzie Kaoru czuł się jak prawdziwy samiec alfa i nie musiał konkurować absolutnie z nikim o tę pozycję. Bo z kim? Z blondynką? Z przefarbowaną z czerwonego Celine Dion, czy wyższym od niego półmózgiem? A może z tym maluszkiem? Nawet jeśli, to dwie piąte jego stada zajmowało się właśnie czym innym i nie mogło przez to być nad jeziorem. Toshiya i Shinya postanowili działać przeciw wszystkiemu i nie dać się wyciągnąć nad jezioro na zaproszenie Hizakiego.
    - Idziesz łowić?
Kaoru podskoczył wystraszony.
    - Mon dieu, ty chory człowieku, chcesz żebym dostał zawału? - prychnął. Przed nim Cazqui prawie skurczył się ze strachu do rozmiarów Kyo. Blondyn nie znał za dobrze Kaoru i jeszcze nie wiedział, czym ta znajomość groziła.
    - Tylko... pytam! - pisnął. Kaoru pochylił się nad nim.
    - Na Francję, nie łowię ryb! - ryknął i odszedł. Cazqui odetchnął z ulgą. Zaczynał tracić pewność, że ten wyjazd może okazać się lepszy niż ostatni z Kamijo, Hizakim i resztą tej armii. Pamiętał tego skurczybyka. Zarzucił wędkę na ramię i dołączył do stojących już na molo Zina i Natsu.
    - Wyrwałem się z łagru. - oświadczył wokalista. Natsu poczochrał mu włosy i uśmiechnął się szeroko.
    - Twardy jest, nie?
    - Oj tak.
Perkusista zabrał się za otwieranie słoiczków z przynętą. W tym czasie Zin rozplątał żyłkę od wędki i rozstawił im stołki.
    - Cudownie. - westchnął, siadając na jednym z nich.
    - Wspaniale. - przytaknął Cazqui. Zarzucił wędkę.
    - Bez przynęty? - zdziwił się Natsu, mocując się ze słoikiem.
    - Ryby mnie lubią.
    - Daj. – powiedział Zin.
    - Co? - gitarzysta Dir en Grey wchodził właśnie do łódki. Blondyn machnął na niego ręką. Zawsze wpieprzał się w rozmowy i nikt nie rozumiał o co mu chodziło. Natsu podał słoik Zinowi. Ten zamiast spróbować go otworzyć, od razu pobiegł do Hizakiego. Leżak był pusty.     
    - Poszedł pływać. - powiedział Teru, myjąc garnki w misce. Zin wywrócił oczani. Czy zawsze kiedy Hizaki by się przydał, musiał robić coś innego? Wrócił na molo. Natsu już zarzucał wędkę, gdy Cazqui zachichotał z satysfakcją. Poczuł niewielki opór i przystąpił do działania. Po chwili wyciągnął z wody tylko żółciutką górę od bikini. Westchnął ciężko, po czym schował stanik do kieszeni, będzie mówił, że dostał od fanki. Zarzucił wędkę drugi raz. Zin patrzył na niego i Natsu jak na kogoś, kto właśnie powiedział, że ziemia jest płaska i trzyma ją wielki żółw. Nagle gitarzysta i perkusista popatrzyli na siebie ucieszeni.
    - Ty też masz taką wielką?
    - Chyba tak! - odparł Natsu. Coś szarpnęło ich obydwu tak mocno, że gdyby Zin nie złapał ich za kaptury musiałby łowić ryby, wędki i wędkarzy na raz. Wstali i zaparli się. Ciągnęli ile sił.
    - To chyba jakaś orka!
    - Rekin!
Gdy owy potwór szarpnął ponownie, obaj mężczyźni zaczeli sie drzeć.
    - Sieć! Zin, zarzuć sieć! Blondyn był naprawdę szybki. Pomógł nowym znajomym wyciągnąć tę dorodną sztukę z wody. Jakież było jego zdziwienie, gdy z wody wyjęli stworzenie o długich włosach w odcieniu kasztanowego brązu.
    - Ariel... - westchnął rozmarzony.
    - Ja ci, kurwa, dam Ariel. - warknęła syrenka, szamocząc się w sieci.
    - Potwór z Loch Ness! - przeraził się jasnowłosy gitarzysta.
    - Hizaki! - zapiszczał Natsu. Spłoszyli tymi wrzaskami wszystkie ptaki w promieniu kilku kilometrów. Odsunęli się od sieci. Księżniczka rozpruła ją i wydostała się ze środka niczym Herkules z gardła hydry lernejskiej. Zgarnęła z kieszeni Cazquiego swój biusto, a raczej sutkonosz i poszła w stronę brzegu.
    - Pierdolę, nie łowię. - mruknął Natsu.
    - Hizaś! - Zin pobiegł za nim.
    - Co?! - gitarzysta odwrócił się z przytupem.
    - Otworzysz...? - zapytał, podając mu słoik. Hizaki otworzył go dwoma palcami. - Dziękuję, jesteś wielki. - uśmiechnął się Zin i radośnie wrócił do reszty. Perkusista wyglądał, jakby zobaczył ducha. - Wszyscy tak reagują. Ale on mnie nie bije, bo jestem najmłodszy. – wokalista rozpromieniony wcisnął przynętę na haczyk i zarzucił wędkę. – Ruszać się, słyszałem, że o tej porze dobrze biorą węgorze.
     - Co do… - Daichi podniósł się z pływającego materaca i zdjął sobie z kąpielówek haczyk. – Nie wiem, co ty chcesz łowić, ale mój węgorz nie lubi robaków. – prychnął i odpłynął kilkanaście metrów dalej, wrzucając wcześniej spławik do wody. Zin wzruszył ramionami i usiadł na brzegu mola. Cazqui spojrzał na Natsu. Obydwaj poszli w ślady Zina. Nagle szatynowi rozjaśniły się oczy. Coś ewidentnie było na haczyku! Niezbyt duże, ale zawsze  było to coś innego niż stanik Hizakiego, Hizaki, czy też gacie Daichiego… Kiedy przed jego oczami zjawiło się włochate coś, skrzywił się. Nowy gatunek ryby? Wodny bizon, czy coś…
      - Na bitwę pod Lipskiem, oddajże mi to!
Ten głos wyrwał Natsu z zamyślenia. Ku niemu płynął Kaoru, świecący łysiną. Gdzieś za nim, na łódce Die pokładał się ze śmiechu. Pan lider do tej pory nie zorientował się, kto ogolił go kiedyś w nocy. Cazqui zareagował szybciej od skrzywionego cały czas w ten sam wyrażający głęboką degustację sposób i rzucił Kaoru perukę.
      - Módlcie się o łaskę Antoinette! – ryknął, odpływając. Łódź duszącego się ze śmiechu Die’a wkrótce została wywrócona do góry dnem.
      - Co on pierdoli? – zapytał Zin szeptem.
      - A czy kogoś to obchodzi? – odparł Natsu.
      - O, Zin! Znalazłem cię! – ucieszył się Teru, który pojawił się jakby znikąd, wykręcając do jeziora jakieś różowe gacie. Najprawdopodobniej należały do Hizakiego, ale nikt wolał nie pogrążać młodszego gitarzysty jeszcze bardziej. – Daj spróbować! – wziął wędkę i zamachnął się nią jakby zarzucał lasso.
     - Ostrożnie! – krzyknął Zin, ale było już za późno. Na haczyku wisiała koronkowo-falbankowo-czerwona spódniczka, a Hizaki szedł w ich stronę po pomoście w samej koszulce i bieliźnie. Cała czwórka zbladła i w jednym momencie wszyscy wskoczyli do wody. Cazqui w strachu zdążył jeszcze odrzucić księżniczce spódniczkę.

      Jeszcze tego samego dnia, a właściwie w przeciągu dwóch godzin Hizaki zaczął się pakować do łodzi.
     - Co robisz? – zapytał niepewnie Teru, wieszając pranie na sznurkach rozpiętych od wierzby do wierzby.
     - Wyjeżdża. Z nami. – warknął Kaoru, wrzucając na łódkę swoją torbę. W łódce położył kocyk i poduszkę, a na tym wszystkim ułożył pieszczotliwie bagietkę. Jakaż była jego rozpacz, gdy Hizaki postawił na tym wszystkim własne pakunki.
     - Dokąd!? – wystraszył się białowłosy.
     - Na wyspę. – warknął starszy gitarzysta, poprawiając kok. – Będziemy tam żyć, a potem ktoś nas uratuje. Teru popatrzył w dal. Fakt, na środku jeziora była wysepka. Zarośnięta z każdej możliwej strony, właściwie to średnio dostępna. Nie zauważył nawet, kiedy Hizaki zepchnął do wody łódź i odpłynął razem z Kaoru w stronę zachodzącego słońca. Poszedł pić z resztą.
Po całej nocy zorientował się, co się stało. Wpadł w panikę, zaczął biegać po namiotach i budzić wszystkich.
      - Kaoru i Hizaki się wynieśli! Kaoru i Hizaki się wynieśli! Na jezioro!
Die i Kyo już otwierali szampana, podczas gdy Daichi skakał wesoło dookoła namiotów i rozrzucał konfetti. Hiro zaczął śpiewać „Szczęśliwej drogi już czas”, a Zin popatrzył na Teru ze zdziwieniem.
      - Przecież do jutra to jezioro wypierdoli razem ze wszystkim w promieniu dwóch kilometrów. – zauważył Cazqui.
      - Nie, cholera, trzeba ich pilnować. – stwierdził Zin, wpychając Hiro do ust jeden z walających się wszędzie kawałków bagietek.
       - Ale jak? Zabrali naszą łódź. – pisnął Teru.
 W tym momencie Zin spojrzał w stronę jeziora. Przy molo zacumowany był dosyć spory, czerwony rowerek wodny.
      - Myślę, że mam jakiś plan. Kto szybko pedałuje?
      - Najlepiej to Kamijo, ale jego tu nie ma. – westchnął Teru. Wokalista wywrócił oczami. Dobrze wiedział, że jako dwójka wiecznych przydupasów księżniczki i tak skończą we dwoje za sterem.
       - Ja i Teru napędzamy i sterujemy, reszta na tył. Złapiecie ich i będziecie trzymać. Kto na orle gniazdo?
        - Orle gniazdo? To rowerek wodny…
        - Na maskę! Jakkolwiek to się nazywa.
        - Ja! – zgłosił się Hiro, wypluwając bagietkę.
Skończyło się to tak, że dopóki brunet nie usiadł na dziobie rowerka, nie było możliwe poruszanie się przy jego pomocy.
        - Jak nazwiemy tę łajbę? – zapytał rozmarzony.
        - Po co?
        - Tak… Żeby było fajnie.
        - Może Determinator 2016?
        - Wspaniale!
Kiedy dopływali do wyspy, ich uszu dobiegł krzyk.
        - Piraci! Piraci!
Cała załoga z bagażnika wybiegła na ląd, by schwytać uchodźców i deportować do ziemi ojczystej. Gra została rozpoczęta. Należało działać szybko, schwytać zbiega i nie wypuścić. Z Kaoru poszło gładko. Cazqui wykorzystał wędkarstwo w praktyce i zwabił gitarzystę bagietką, gdzie Natsu i Daichi naciągnęli na niego worek na śmieci z dziurą, żeby jakoś oddychać. Związali worek i odnieśli na rowerek. Hizakiego natomiast nigdzie nie było widać.
      - Stać! – Kyo uniósł dłoń, wsadzając Hiro palec do nosa. Wszyscy poszli dalej, nie zauważając nawet małej rączki uniesionej do góry, teraz z obrzydzaniem wycieranej przez jej właściciela o trawnik. Hiro kichnął i poszedł dalej, potykając się o niższego kolegę po fachu. Nikt nie przejmował się, że mając kilkanaście godzin Hizaki prawdopodobnie zdążył już zorganizować cały arsenał.
Nikt nie znał go tak dobrze.
Nagle z drzewa zeskoczył on sam. Ten, przed którym drżeli wszyscy.
Problem był taki, że zawisł na falbankach jakieś pół metra od podłoża. Został bezwzględnie związany i szybko zaniesiony tam, gdzie już czekał jego kompan. Przez całą drogę przeklinał pod nosem. Wrzucony na pokład zareagował atakiem szału. Pierwszy rzucił się na niego Daichi, usiłując utrudnić mu szamotaninę własnym ciężarem. Następni byli Natsu i Cazqui, a na samym końcu Die i rzucony niczym wisienka na szczyt wielkiego tortu Kyo. Zin razem z Teru dawali z siebie wszystko, by na brzegu znaleźć się jak najszybciej. Marny był jednak cały ten trud. Gdzieś w połowie drogi usłyszeli pękające liny, a kopuła ochronna zbudowana z członków załogi rozpadła się na czynniki pierwsze, wywołując plusk i sztorm.
        - Pedałować, pedałować. – wywarczał Hizaki, bijąc po rękach tych, którzy próbowali się w jakikolwiek sposób ratować. Uwolni całego czerwonego ze złości i braku powietrza Kaoru, który rozpłakał się żałośnie.
         - Co się stało? – zapytał Hizaki.
         - Bo ja… Nie zabrałem kocyka.
         - Pojedziemy po niego, ale nie dzisiaj. Najpierw pomścimy… Co możemy pomścić?
         - Nie wiem… Antoinette!
         - Ja ją zjadłem.
         - To pomścimy zemstę! – oświadczył Kaoru, zalewając się łzami jeszcze bardziej. Długowłosy odwinął sobie z nogi sznurek i strzelił nim jak z bata, poganiając i tak już upoconych Teru i Zina. Jeszcze się doigrają.


______________

Mam sporo czasu i chyba nawet weny.

Yuuki Lubi Stokrotki
Króciutkie komentarze też są spoko, nikt nie oczekuje, że napiszesz drugą notkę ;)
A ociekacz do sałaty sama kiedyś dostałam na święta , czego nikomu nie życzę...

Saggie
Te pięć godzin to było przyjemne pięć godzin, bo nie wliczyłam czasu, w którym wkurzałam się że nie wiem co pisać i że tyle to już trwa xD Ale mniejsza, satysfakcja jest, bo dawno nie namachałam tyle literek, o.

Kto nowy niech się przywita. Kto stary ale nie komentuje, niech też się przywita. Pralka to takie moje mieszkanko, gdzie trzymam swoje karteczki. Czy wchodzisz do czyjegoś mieszkanka, przeglądasz mu karteczki i idziesz? ^^

piątek, 5 sierpnia 2016

50 par szarawarów Koichiego (Koichi x Tsuzuku)

Napisanie jednego takiego dzieła normalnie zajmuję około półtorej godziny.
Napisanie tego zajęło ponad pięć. Chyba pierwsze takie długie opowiadanie od czasów Aristocrat's Symphony. Ale jako, że ostatnio rzadko tu bywałam... A raz się żyje. Za błędy przepraszam, ale nie mam już siły sprawdzać ._. Miłego, no i żebrzę o komentarz w ramach nagrody za pralkowe trudy. Jakoś tak bardzo lubię je czytać.

_________________________________________

(Koichi)
     - Meto, łap! - krzyknąłem, rzucając Meto bagietkę. Gonił nas właśnie stary Kaoru - właściciel stoiska z pieczywem.
      - Hultaje! Ja wam dam ciabatty, croissanty! Tylko nie Antoinette! - zawył. Olałem to. Znałem dobrze tego mężczyznę. Wielokrotnie podbierałem mu pieczywo ze straganu i dobrze wiedziałem, że nie mogliśmy się teraz zatrzymać. Popchnąłem w stronę piekarza stos beczek, dając sobie tym czas na wspięcie się na dach. Schowaliśmy się razem z Meto w opuszczonym budynku i zaczęliśmy konsumować przełamaną bagietkę, patrząc w stronę pałacu.
     - Och, Meto, jak ja bym chciał tam żyć... - westchnąłem rozmarzony, chrupiąc smaczną bagietkę.
     - Koichi nie pierdolić tylko jeść. - sarknął Meto. Wywróciłem oczami.
     - Sułtan jest bogaty.
     - Ale sułtan nie lubić w dupę.
     - Meto!
     - Meto mówić prawdę.
     - I tak nie mamy na to szans... - westchnąłem. Nagle na głównej ulicy zrobiło się cicho. Wyszedłem z budynku i zobaczyłem, że wszyscy rozeszli się na boki. Samym środkiem, na białym koniu jechał wystrojony i zapewne bogaty jegomość. Mogłem się założyć, że cholernik zmierzał do zamku, prosić o rękę samą księżniczkę. Psia sprawiedliwość. Nagle zauważyłem jak Meto wybiega przed jego konia. Zaczął szczekać, po czym oberwał batem.
     - I co się gorączkujesz, ziom? - zapytałem, wyskakując z tłumu. - Taki bogaty, a zachować się nie umie.
     - Mówisz do księcia. Księcia Ryogi...
     - Zjedz snickersa, bo zaczynasz gwiazdorzyć. - syknąłem. Meto podniósł nogę i osikał mu czubki butów. Nie miał z tym problemów, gdyż jego wierzchowiec nie był za wysoki. Uśmiechnąłem się z satysfakcją. Mężczyzna skrzywił się i spryskał Meto odświeżaczem powietrza. Ten kichnął głośno, krzywiąc się. Wielki goguś Yoga, czy jak mu tam, pokłusował w stronę bramy pałacu. Byłem ciekawy, co takiego niby miał do zaoferowania księżniczce. Pierdolnie jej szpagat? Wywróciłem oczami i odszedłem, ciągnąc za sobą Meto. Miał niezwykły talent do pakowania nas w kłopoty. Na do widzenia rzucił jeszcze zgniłym jabłkiem w wielkiego księcia, stojącego już u bram pałacu. Strażnicy spiorunowali nas spojrzeniem. Jabłko trafiło Yogę idealnie w tył głowy.
          - Brać go! – krzyknął, odwracając się. Przyłożyłem Meto w twarz i zaczęliśmy zwiewać. Niestety, mimo małpich zdolności mojego przyjaciela i mojej nienajgorszej kondycji – strażnicy wciąż byli szybsi. Przede mną wyrosła chuda szczapa z mieczem i pseudogroźnym wyrazem twarzy. Koleś był całkowicie siwy. Byłem niemalże pewien, że to przez tego pieprzniętego wezyra, o którym krążyły plotki w całym królestwie. Już chciałem zawracać, ale zaraz za mną stał inny strażnik, wyglądający z twarzy trochę jak diplodok. Zrobiłem unik, ale strzelił do mnie z pistoletu na wodę. Woda była chyba zmieszana z mydłem. Popatrzyłem na niego z niemym pytaniem w oczach.
          - Ponoć na niektórych działa… - westchnął smutno. – Teru, zrób użytek z tego tasaka.
Teru, bo tak chyba nazywał się ten siwek, zamachnął się na mnie mieczem. Już miałem robić unik, kiedy trafił we mnie…
Rękojeścią.
Uklęknął i rozpłakał się. Idiota trzymał miecz za ostrze i pociął sobie dłonie. O co chodziło, do cholery, z tymi strażnikami?
          - Yuki, gdzie jest Kamijo? – jęknął.
          - A bo ja wiem? Pewnie chędoży gdzieś po kątach. – mruknął szatyn. Siedziałem na ziemi, trzymając ich miecz i przyglądałem się całej scence. W pewnej chwili do zaułku wpadł blondyn o iście książęcych rysach twarzy.
         - Bonjour, Honeys! Widzę, że schwytaliście tego szczura? – uśmiechnął się.
         - Schwytali. – powiedziałem.
         - To fajnie. Dobrzy są, prawda? – mówił podekscytowany.
         - T… Taaaak… - odpowiedziałem, wycofując się. Meto popatrzył na mnie zdezorientowany. – Świetni. – mruknąłem, po czym odszedłem, zaraz za rogiem zaczynając biec.
Na wszelki wypadek.

(Tsuzuku)
       Kolejny idiota skasowany. Jeżeli naprawdę myślał, że zaimponuje mi tą chudą klatą i drogimi ciuchami to się pomylił. Mój kochany Zeroś obszczekał go i delikatnie uszkodził. Na szczęście miałem kogoś takiego… Sam nie dałbym sobie rady z tyloma natrętami. Ta presja, jaką wywierało na mnie otoczenie przytłaczała mnie. Podsyłali mi samych idiotów i oczekiwali, że podpasują mi ich pieniądze i brak mózgu. Niektórzy na szczęście sami uciekali, kiedy coś za bardzo odznaczało się na moich szarawarach. Albo kiedy się odezwałem. Inni z kolei napalali się wtedy jeszcze bardziej. Wtedy pomagał mi on. Tak samo jak tym razem. Kiedy „książę” zaczął się przede mną płaszczyć… Dosłownie płaszczyć. On zaczął prezentować mi jakieś dziwne figury! Wtedy Zero skoczył na niego. Pogłaskałem mojego przyjaciela po włosach, kiedy ułożył się przy mnie, przymilając się. Nagle do mojej komnaty wszedł ojciec. Dosłownie kipiała z niego furia. Uniosłem wyskubaną brew, głaszcząc Zero za uszkiem.
        - Mam już dosyć twojego wybrzydzania! – krzyknął, wyrywając mojemu wybawcy z pyska kawałek rękawa szanownego księcia. – Myślisz, że co? Że będą się o ciebie bić?
        - Póki co zapraszasz takich, za których ja się powinienem bić… - wywróciłem oczami. Sułtan usiadł, wygładzając czarną suknię. Nie miałem pojęcia od kiedy władcy w tym kraju mogli nosić suknie, ale to on był sułtanem. Popatrzyłem na niego, słysząc ciężkie westchnienie.
        - Chciałbym sam sobie wybrać osobę, za którą będę musiał wyjść. – powiedziałem.
        - A czy właśnie nie masz takiej możliwości?
        - To jak wybierać między jedzeniem samolotowym, a szpitalnym. – bąknąłem. – A co, jeżeli niekoniecznie chcę bogatego buca?
        - Znowu zaczynasz… Ja zemdleję…
        - Sułtanie Mano-sama, proszę zaczekać z mdleniem! – do komnaty wszedł doradca mojego ojca – Wielki Wezyr. Nigdy za nim nie przepadałem. Ani za tym jego farbowanym gołębiem.
        - Słucham, Hizaki? – mój ojciec odwrócił się w stronę jakże mrocznie wyglądającego mężczyzny.
        - Czy mógłbym poprosić na słówko? – zapytał. Papuga na jego ramieniu zaczęła krzyczeć coś o ciągniku, kiedy mój ojciec się do niego zbliżył. – Gacuś, zamknij dziób. – mruknął Hizaki. Gackt, bo tak miała na imię papużka, wykonał swoje polecenie w mgnieniu oka. Mana popatrzył na to zauroczony i wepchnął ptaszysku krakersa do dzioba. Wyszli z mojego pokoju, zostawiając mnie samemu. Czułem się jak w więzieniu. Podjąłem już decyzję – nie zamierzałem tu zostać ani chwili dłużej.
      Nad ranem wymknąłem się po cichu wspinając się po murze. Cholera, że też nie pomyślałem jak z tego zejść… Po drugiej stronie znalazłem się, ześlizgując się po jedynym, suchym drzewie w okolicy. Niestety spadłem w jakieś kolczaste zarośla. Uniosłem głowę, wyglądając zza krzewów, żeby zorientować się we własnym położeniu. Leżałem na…
          - Zboczeniec! – usłyszałem gdzieś spod siebie. Różowowłosy mężczyzna z dramatyzmem w oczach podciągał spodnie.
        - Ale bydlak… - palnąłem pełen podziwu.
       - Nie gap się i daj mi podciągnąć te gacie! – pisnął. Zrzucił mnie z siebie. Odwrócił się tyłem do mnie, a przodem do obsikanego muru i poprawił ubranie.
        - Zawsze tak się witasz? – spytał z pretensją głosie.
        - Pierwszy raz. – mruknąłem. Zacząłem mieć przez niego kompleksy.
        - Koichi. – wyciągnął do mnie prawą rękę.
        - Jesteś praworęczny…? – zapytałem, wstrzymując się przed uściskiem dłoni.
        - Och… Wybacz. – podał mi lewą rękę. Uścisnąłem ją już bez większej niechęci.
        - Tsuzuku.
        - Rodzice cię nie kochają? Kto nazywa tak swoje dziecko? – parsknął. Nagle zza krzaków wyskoczył jakiś poruszający się na czterech kończynach dziwoląg. Wskoczyłem Koichiemu na ręce wystraszony. Dziwoląg prychnął.
        - Zboczeniec kopyta do góry! Szybko, Meto nie znać litość!
        - Spokojnie, Meto. Niegroźny.
Popatrzyłem na Koichiego. Odstawił mnie na ziemię.
         - Tsuzuku, to jest Meto. Jest trochę przewrażliwiony.
         - Rodzice nie kochać Tsuzuku? Kto nazywać dziecko Tsuzuku? – roześmiał się dziwoląg.
          - Odwalcie się od mojego imienia, okej?  - prychnąłem.
          - Dobra, Tsuzuku. – roześmiał się różowowłosy. Meto zawtórował mu. Wkurzyli mnie. Poszedłem w stronę miasta, strzelając księżniczkowego focha. Zdenerwowałem się. Nikt nie będzie znieważał imienia, które nadał mi ukochany ojciec. Nie mieli pojęcia, kim jestem i tak miało pozostać. Poranek spędziłem siedząc na schodach, obserwując ludzi. W sumie miałem sporo szczęścia. Kiedy rynek zaczął już żyć własnym życiem, postanowiłem się przespacerować. Nałożyłem na głowę kaptur. Nie mogli mnie rozpoznać, tu roiło się od tych półgłówków z armii Hizakiego. Ten pudel chodził między straganami z zadartym nosem, siwy zmieniał bandaż na dłoniach, a Diplodok odbezpieczał plastikowy karabin. Odwróciłem się i zauważyłem jakieś dziecko, które patrzyło smutno na stragan pełen pieczywa. Zacząłem poszukiwać wzrokiem właściciela. Dałem dziecku bagietkę.
         - Dziękuję! – ucieszyło się i pobiegło gdzieś. Nie zdążyłem sprawdzić gdzie, bo ktoś złapał mnie za nadgarstki. Wystraszyłem się.
          - Mon Dieu, złodziej! Złodziej! – krzyknął. Zamachnął się na mnie czerstwą bagietką.
          - Błagam, monsieur! Zapłacę! – zamknąłem oczy, oczekując ciosu. Doczekałem się jednak tylko głośnego jęku. Sprzedawca upadł na ziemię, a zza niego wyrósł znajomy różowowłosy i jego psychol.
       - Oczy ważki. Popisowy atak. – Koichi popatrzył na swoją rękę z dumą. Ważki mają wielkie oczy… Piekarz obecnie też takie miał. – Nic ci nie jest? – zapytał mój wybawca.
       - Nie. Dzięki. – uśmiechnąłem się.
Nagle usłyszałem znajomy głos.
        - Yuki, Teru!
        - Sruki, Sreru. Sam sobie ich łap, a nie się szlajasz. – prychnął siwek. Koichi puknął mnie w ramię.
        - Zwijamy. – powiedział, po czym pociągnął mnie za rękaw. Biegłem razem z nimi, sam nie wiedząc gdzie. Uciekałem przed ludźmi, którzy mi się kłaniali. Odwróciłem się. Cała trójka biegła za nami. Nawet się nie obejrzałem, a ich zgubiliśmy.
        - Co za idiota zatrudnia takich imbecyli? – westchnął, idąc przed siebie. Meto obserwował mnie uważnie.
        - Hizaki. – odparłem mimochodem.
        - Hizaki?
        - Nie znacie go?
        - Po prostu myślałem, że walczy samodzielnie. Na lepsze by mu to wyszło.
        - Cholera go wie. – mruknąłem.
 Tu pojawił się moment nieco niezręcznej ciszy. Koichi zaprowadził mnie do jakiejś ruiny i usiadł na parapecie. Dziwoląg położył mi się na nogach i warczał przy każdym moim ruchu.
        - Kim ty właściwie jesteś i skąd się urwałeś? Rzadko się tu widuje takie damulki. – zaśmiał się. Damulki. Też coś.
        - Spadłem ci z nieba. – bąknąłem.
        - Dosłownie. – uśmiechnął się, patrząc mi w oczy. – Pokażę ci coś.
Odsunął zasłonę. Moim oczom ukazał się widok na moją własną chatę.
        - Piękne, nie? Żyć tam to musi być coś…
        - …okropnego.
        - Możesz mieć wszystko, niczym się nie martwić. A to miejsce…
        - Tamto miejsce jest jak…
        - Więzienie. – zakończyliśmy swoje wypowiedzi jednocześnie. Popatrzyliśmy na siebie. Meto ugryzł mnie w kostkę. Jęknąłem boleśnie. Co ten wariat sobie wyobrażał?
        - Stawiasz mi melona. – wyszczerzył się różowowłosy.
        - Tu są! – podskoczyłem nagle, usłyszawszy głosik Pudla. Meto zaczął szczekać i warczeć.
        - Iść stąd bo pożałować!
        - Brać ich!
W tym momencie zdjąłem kaptur.
      - Stop! – krzyknąłem.
      - Wasza wysokość… - Pudel pokłonił się, ciągnąc za sobą resztę, łącznie z Koichim. Meto i tak już leżał pod jego butem.
      - Wypuścić ich. – rozkazałem.
      - My wykonujemy rozkaz. Ty, wasza wysokość, możesz tylko rozkazać Hizakiemu go wypuścić.
 Do jasnej Anielki, gdzie kupić arszenik?

(Koichi)
     Zabrano mnie do lochu. Kim był ten koleś? Tą sławną „księżniczką”? W życiu na mnie nie spojrzy. Po drugie to dosyć dziwne, żeby księżniczka była facetem. Siedziałem w lochu, kiedy Meto wpadł przez okno.
        - Meto! Chodź tu! – ucieszyłem się, widząc przyjaciela na parapecie.
        - Wpakować się, głupi Koichi. – mamrotał, uwalniając mnie z łańcuchów. – A wszystko przez brzydka facet z brzydka imię…
        - Daruj sobie… On… Ja myślę, że…
        - Koichi darować sobie to pieprzenie, a Meto nie gryźć. – bąknął. Wywróciłem oczami. Nigdy nie lubił takiego pierdolenia.
         - I tak nie ma szans, żeby mnie zechciał. Nie mam nic. – westchnąłem.
         - Możesz mieć wszystko. – przerwał nam wesoły głosik. Z ciemności wyszła mała, grubiutka dziewczynka, mówiąca głosem starej baby. Chociaż… Kiedy zdjęła chustę zacząłem mieć wątpliwości co do tego, czy na pewno była to mała dziewczynka. – Synek, jest na pustyni, przy krzyżu taka jaskinia. Złota to tam od cholery! A ja chcę tylko jedną rzecz. Jak mi przyniesiesz tę jedną rzecz, to ja ci to złoto dam jeszcze z nadwyżką! – mówiła radośnie stara kobieta. – Kości mam już stare… Nie uniosę…
Popatrzyłem na Meto. Czemu nie? Mojemu przyjacielowi aż błyszczały oczy, mimo podejrzliwych spojrzeń rzucanych staruszce praktycznie bez przerwy.
        - Jak Koichi i Meto wyjść?
        - Żaden problem!
Staruszka wyjęła granat z kieszeni, rzuciła nim w ścianę, wyciągając wcześniej zawleczkę. Padliśmy na ziemię wystraszeni.
         - Ale dupki! To był troll! Serio myślicie, że babcie się napieprzają granatami? – staruszka zaczęła się diabolicznie śmiać. Kopnęła mur, a jedna betonowa płyta wypadła, ukazując przejście.
        - To jak? Stoi?
        - Stoi.
        - Lampa jest dla mnie. Reszta twoja. Tu masz mapę, powodzenia. – uśmiechnęła się staruszka. Zamknęła za nami tunel.

A więc poszliśmy. Przeprawa nie trwała długo. Odnosiłem jakieś dziwne wrażenie bycia teleportowanym, ale to ponoć normalne na pustyni. Stanęliśmy przed krzyżem. Nagle spod piasku wyłoniła się lwia głowa.
         - Wejdź – powiedział piaskowy demon. – Nie ruszaj nic, prócz garnka.
         - Garnka? Przyszedłem po lampę.
         - Ze względów komfortu zamieniliśmy lampę na garnek. Lampę też możesz wziąć, a co. Reszty…. Nie tykać!
 Wciągnąłem Meto do wnętrza paszczy piaskowego lwa. Starał się stawiać opór, ale piasek był suchy i bardzo łatwo się go ciągnęło. Po wejściu ukazała się nam masa kosztowności. Meto już chciał się rzucić w górę złota, ale upomniałem go, że nie mogliśmy tego zrobić. Co jak co, piaskowa głowa robiła wrażenie i budziła respekt nawet nie będąc Hizakim. Przed nim drżał każdy, bez względu na wiek, stan cywilny i status majątkowy. Mówili kiedyś, że facet skompresował (cokolwiek to znaczy) kiedyś jednego ze swoich strażników za jedzenie na służbie. Poszliśmy w głąb jaskini. Kto szedł,  ten szedł. Meto jechał na odwłoku, tworząc za sobą jakąś marną makietę Rowu Mariańskiego, czy innego cholerstwa. Nagle dostaliśmy się do komory, w której leżała… Była… Oblepiała ściany… Masa kosztowności.
        - Świeconki! – podniecał się Meto. Teraz to on ciągnął mnie, a ja kultywowałem naszą kilkuminutową tradycję drążenia rowów.
         - Nie dotykaj, bo piaskolew cię połknie! – krzyknąłem. Zatrzymał się. Odetchnąłem z ulgą.
          - Stary? – zacząłem.
          - No co?
          - Nie sądzisz, że tu za widno jak na siedem metrów pod ziemią?
          - Świeconki są.
          - To nie świeci tak samo z siebie. – prychnąłem. – Pamiętasz, co mieliśmy stąd zabrać?
          - Świeconki!?
          - Lampę, ociekaczu do sałaty.
          - Ociekaczu do sałaty?!
          - Jesteście tak samo nieprzydatni! – uniosłem głos. Poszedłem szukać źródła światła. Gdzieś musiało jakieś być. W końcu dotarłem do lampy naftowej umieszczonej w centrum tych świecidełek. Że też ktoś mógł tak bardzo ją chcieć. Wziąłem lampę, po czym potknąłem się o garnek. Zabrałem go ze sobą, im więcej tym lepiej. Kątem oka zauważyłem jak Meto bierze w zęby monetę.
             - Sztuczne być!
             - Sam jesteś sztuczny. – odezwał się jakiś głos,  powodując, że ściany zadrżały. Uderzyłem się z otwartej dłoni w czoło. Idiota, idiota, idiota. Zaczęliśmy biec z garnkiem i lampą. Nagle ziemia uciekła mi spod nóg. Rozejrzałem się. Właśnie lecieliśmy razem z Meto na jakimś chodniku. Czy w tym powietrzu były opary jakiejś halucynogennej substancji? Zamknąłem oczy i czekałem na śmierć. Nie nastąpiła ona jednak tak szybko, jak się tego spodziewałem. Wylądowałem na skale, której natychmiast się złapałem. Meto wisiał mi na nodze. Zdawał się być lżejszy, kiedy na mnie siadał. Zauważyłem rozradowaną twarz tamtej staruszki.
             - No, kochaneczku, lampeczka! – powiedziała swoim wesołym głosikiem. Podała mi rękę. Bez problemu wciągnęła nas na górę. Zabrała mi lampę i zepchnęła w przepaść razem z garnkiem.
A już myślałem, że nie umrę.
I nie umarłem. Wylądowałem na chodniku. Ja, mój garnek i Meto. Westchnąłem ciężko. Nagle  zrobiło się ciemno i wszystko wokół runęło. Schroniliśmy się w jakiejś szczelinie skalnej. Dochodziło do nas tylko trochę światła z zewnątrz, przez zawalone, pokruszone ściany. Popatrzyłem na dywanik i na Meto, który na niego szczekał.
             - Przymknij się.
             - Włóczka latać! Rozumieć Koichi? Włóczka latać!
Wywróciłem oczami. Popatrzyłem na garnek. Z nerwów rzuciłem nim o skałę. Nie potłukł się.
             - Może dlatego, że to czysta stal nierdzewna? – odpowiedziało mi COŚ.
Jeżeli ktoś słyszy głosy, to chyba z nim źle…
             - Nie jesteś chory, jesteś po prostu idiotą.
             - Gdzie, kto! – pisnąłem.
             - Zluzuj majty, najpierw pieprznąłeś mną o ścianę, a teraz się drzesz, łeb mnie boli.
Z garnka wyskoczył wysoki, czarnowłosy mężczyzna. Uderzył głową o sklepienie, które pękło i otworzyło nam drogę na wolność. – Zawsze to samo… - prychnął, otrzepując włosy. Meto nie wiedział, na kogo szczekać. Usiadł na dywaniku i warczał na wielkoluda.
          - Kim ty jesteś?
          - No jak to kim? Dżinem.
Gorsze imię niż Tsuzuku.
          - Tak myślisz? To mów mi Masashi.
          - Czytasz mi w myślach!?
          - Możliwe. Wyjdziesz stąd w końcu, czy będziesz się tak gapić? – prychnął.
          - Racja. – mruknąłem. Wziąłem garnek. Wyszliśmy na zewnątrz, na pustynię. – Czemu jesteś w garnku, a nie w lampie? Dżiny są z reguły w lampach.
          - Lampę zabrał ten brzydal, prawda?
          - Stara baba.
          - Też pasuje. Hizaki.
          - Hizaki?
          - Cały czas tak próbuje zdobyć lampę. Dlatego razem z Jennifer postanowiliśmy przenieść mnie do garnka.
          - Jennifer? O co tu chodzi!?
          - Jennifer to ta jaskinia. – mruknął. A Hizaki szuka ludzi do zabrania mnie stąd po całym Agrabahu.           
          - Stary, jesteś w Sosnowcu. – uświadomiłem go.
          - Sosnowcu? – rozejrzał się. – Faktycznie…
Wokół była wyłącznie pustynia.
          - A po co ty Hizakiemu?
          - Idiota zamienił mnie w dżina, po czym zgubił. Najwyraźniej zapomniał, że skoro ma moc zamieniania ludzi w dżiny, to wcale nie będę mu potrzebny. – mruknął. Dziwny facet. – Gdzie on teraz jest?
          - W zamku. Najpewniej.
          - Super, zaprowadzisz mnie. – ucieszył się i teleportował nas do miasta. – Mówiłem ci, że masz prawo do trzech życzeń? – zapytał. Uśmiechnąłem się pod nosem.
          - Nie, coś się znajdzie. – zaśmiałem się.
          - I czego się jarzysz?
          - Wiesz… Jest taki jeden seksiak…
          - No nie! Ja sam przez was wszystkich homo zostanę. Od razu mówię – nie ma mowy, żebym kazał mu się w tobie zakochać.
          - Ale nie, nie, nie… Ja bym po prostu chciał być trochę bo… Zrób ze mnie księcia, ziom.
          - Jak sobie życzysz. – pokłonił się i wokół mnie pojawiła się chmura dymu. Nic nie widziałem. Ale… Byłem bogaty.
          - O stary, dobry jesteś!
          - No, dziękuję. – czarnowłosy zarumienił się i zakrył uśmiech dłonią. – A weźmiesz mnie ze sobą do pałacu? – zapytał głosikiem małej dziewczynki. – Proooooszę…
          - Meto, weźmiesz garnek? – zapytałem. Dżin zaczął chrząkać nerwowo.
          - Meto nie móc! Meto umierać! – darł się słoń, krążąc wokół mnie jak satelita.
          - Zamieniłeś go w słonia? Serio?! – zapytałem, patrząc się na Masashiego. Ten rozpłakał się.
          - N-nie krzycz na mnie… - pisnął i skulił się na ziemi. Nawet Meto się zatrzymał.
          - Ej, Dżin. Nic Meto nie być. Meto mieć duży siusiak. – oświadczył słoń, po czym odbiegł. Przytuliłem płaczącego dżina.
          - Jestem beznadziejny! Nawet nie umiem życzeń spełniać! – jęknął żałośnie.
          - Ćśśś, już spokojnie… - pogłaskałem go po plecach. Przytulił się do mnie, zasmarkując mi ubranie. – Jest okej. Mam taki pomysł, żebyś już nie był smutny. – uśmiechnąłem się.
          - Taaak? A jaki? – popatrzył na mnie, wyglądając na pocieszonego.
          - Jedno życzenie będzie specjalnie dla ciebie. Czego byś chciał?
          - Ja…?        
          - Tak, ty. – skorzystałem, że rozluźnił nieco uścisk i odsunąłem się nieco
           - Ja… Ja bym chciał być wolny… - szepnął Masashi.
           - Zapamiętam. Obiecuję, że ostatnie życzenie będzie twoje. – uśmiechnąłem się. Czarnowłosy olbrzym rzucił się na mnie i zaczął mnie całować po twarzy.
           - Uspokój się, bo cofnę obietnicę. – prychnąłem, wycierając się. Fuj. – Ile czasu jesteś zamknięty?
           - Jakieś… Kilka lat?
Już wiedziałem, czemu tak waliło mu z pyska.
            - Dobra, jestem księciem. Jadę do Tsuzuku!
Niewiele upłynęło czasu, nim na wiernym mi słoniu, z garnkiem w rękach dojechałem do pałacu. Teraz na mnie spojrzy nieco inaczej!

Nawet nie spodziewałem się, że aż tak.
Uciekałem razem z moim słoniem przed jakimś pojebem, a Tsuzuku wyzywał mnie od… Od czego mnie nie wyzywał? Po chwili zatrzymałem się. Dziwny człowiek, który mnie gonił także się zatrzymał. Zaczęli z Meto obwąchiwać sobie tyłki. Tsuzuku wyszedł przed zamek. Był taki… Wow. Wyglądał jeszcze lepiej niż wtedy, gdy się poznaliśmy.
           - Jeszcze tu jesteś?
           - Tsuzuku… To ja! Koichi! – zdjąłem nakrycie głowy, ukazując różowe włosy farbowane burakami.
           - Ty? Co ci się stało?
           - Pomyślałem sobie… Że spadłeś mi z nieba…
           - Z nieba? To był mur.
           - Nawet jeśli…
           - Liczysz, że spojrzę na kogoś, kto leje na mój dom?
Zatkało mnie. W co on się bawił?
           - Trochę… - podrapałem się po głowie. Usłyszałem krzyk. Meto zamienił się z powrotem w Meto, a zza drzewa uśmiechnął się do mnie Masashi.
           - O. Skąd on się tu wziął?
           - Był tu cały czas. – uśmiechnąłem się. Tsuzuku pogłaskał Meto za uchem, na co ten prawie odgryzł mu nos.
           - Ty nie tykać Meto, księżniczka. To Koichi lubić dupa. – prychnął i powrócił do wąchania zadka zwierzątka Tsuzuku. Pieprzony hipokryta.
            - Wybacz. Chciałbym cię zapytać, śliczny, czy… Nie zechcesz się przelecieć?
            - Co?! Nie jestem taki łatwy!
            - W sensie na dywanie. – powiedziałem, stając na moim prywatnym pojeździe. – chodź. – podałem Tsuzuku rękę. Podszedł do mnie. Dywanik ruszył w górę.
            - Co to jest! Hizaki! Tato! Ksiądz!
Usłyszałem pisk z dołu. Dżin wystrzelił do nas jak z procy.
            - Uciekać! Hizaki idzie! – pisnął przerażony. Usiadł obok mnie na dywanie i zaczął się do mnie tulić. Tsuzuku odwrócił głowę zdegustowany. Odsunąłem od siebie Masashiego i przytuliłem tę właściwą osobę.
            - I jak ci się podoba?
            - Jest ładnie.
Nagle wokół nas zaczęły przelatywać pociski. Wystraszyłem się na śmierć. W końcu dywanik dostał, pomimo usilnych starań mojego przyjaciela. Chodnik zesztywniał i zaczął opadać na ziemię. Zamknęliśmy oczy, kolejny raz oczekując śmierci. Która znowu tylko robiła sobie z nas jaja.
          - Co tu się odpierdala?! – wydarł się brzydki facet w sukience.
Może jednak umrę?
           - Ty! Ty! Ty nie żyjesz! – krzyknął.
           - Żyję.
           - Zabiłem cię.
           - Nie. – pokręciłem głową. Tsuzuku stanął przede mną. Hizaki odepchnął go na bok. – Masashi! Ten kolo idzie do gara, a ty jesteś wolny. Spełniaj! – krzyknąłem, a zadowolony brunet wziął się do pracy. Stanął przed Hizakim, pokazując mu środkowy palec.
           - Zawsze chciałem to zrobić, cholera, zawsze! – zapiszczał radośnie.
           - To dlatego w lampie cię nie było! Za dużo żarłeś!
           - Odkupiłem sobie te wszystkie lata, kiedy całe moje, Yukiego, Kamijo i Teru porcje pożerałeś ty i twoja tępa papuga… Właśnie, gdzie ona jest? – zapytał.
Obok nas przemknął ciągnik, za kółkiem siedziała papuga. Za ciągnikiem biegł pogrążony w rozpaczy sułtan.
            - Mniejsza. Do gara! – wykrzyczał Masashi. Hizaki zwinął się, zaharczał i… Zniknął. A garnek zaczął drastycznie zmieniać kształt.
            - Tatusiu! – jęknął Tsuzuku, biegnąc za sułtanem. Ale Masashi był szybszy. Zamienił ciągnik w krowi placek.
           - Serio? – spojrzałem na niego.
           - Nic mi lepszego nie przyszło do głowy! – już zbierało mu się na płacz, kiedy Meto polizał go po twarzy. Odetchnąłem z ulgą.
           - No już, Masashi być mądry. Patrz, teraz już się nie kłócić ci dwa.
Jak na ironię – aktualnie żaden z nich – ani papuga, ani sułtan – nie chciał z powrotem swojego ciągnika. Papuga odleciała, przeklinając całe królestwo. Garnek został wyrzucony przez Masashiego w stronę pustyni. Sułtan spojrzał na mnie.
           - Bohater. – uśmiechnął się. Tsuzuku podleciał do mnie i pocałował mnie w policzek. W końcu. W końcu ktoś mnie docenił. Zrobiło się cicho. Usłyszałem ciche powarkiwanie. Zwinięty w rulon dywanik wykonywał ruchy robaczkowe. Z jednego końca wystawała głowa Meto i tego dziwoląga księżniczki.
           - Zero! – zniesmaczył się Tsuzuku. Ten jednak wywalił tylko jęzor. Nie pozostało mi nic innego, jak posłać Meto mordercze spojrzenie i żyć z moją księżniczką u boku długo i szczęśliwie.