niedziela, 17 stycznia 2016

Piękny i Bestia (Hizaki x Masashi)



        Był piękny, wiosenny dzień. Słońce świeciło, a muchy przyozdabiały prześcieradła swoimi odchodami sprawiając, że spodobałyby się miniaturowej Cruelli de Mon. Bierny Teru jako zamkowy stylista nie mógł pogodzić się z faktem, że biała koszula została zamieniona w skalp dalmatyńczyka. Niemniejszy lament podnosił Kaya, widząc, że nie będzie miał jak podać obiadu ze względu na odpychająco poplamione obrusy. Yuki razem z Kamijo pełniący raczej rolę dam dworu spali po całonocnej libacji. W tym czasie sam Wielki Pan postanowił wyjść na spacer. Przyodział mniej elegancką suknię, przeciągnął kilka razy pilniczkiem po złamanym wcześniej na Kamijo paznokciu i wyszedł z zamku, nie przejmując się niczym. Był on władcą okrutnym i bezlitosnym. Kiedy szedł, ptaki odlatywały na inny kontynent, a wilki drżały ze strachu. Podskakiwał wesoło, zostawiając za sobą kilkucentymetrowej głębokości ślady. W pewnym momencie naprzeciwko niego stanęła jakaś postać. Hizaki zatrzymał się i zaczął się jej tępo przyglądać. Któż śmiał wchodzić mu w drogę?
            - Rakus Hizakus Futrus! Watashi wa Meto und Hizaki keine człowiek desu! – wykrzyknęło Coś, pozbawione jednego oka, po czym prysło w krzak, zostawiając za sobą różę i kopertę. Długowłosy poczuł palący ból, który przeszywał całe jego ciało. Upadł na ziemię, tracąc przytomność. Obudził się po kilku minutach. Przetarł pysk upazurzoną łapą, po czym podniósł się. Wtedy właśnie postanowił spojrzeć na swoją rękę. Kilka sekund później z jego ust wydobył się przeraźliwy ryk. Bestia ukryła się w zamku, zabierając wcześniej to, co zostawiło Coś. Urok rzucony na Hizakiego i resztę mieszkańców zamku mogła nim opadnie ostatni płatek róży odwrócić tylko…
Prawdziwa miłość.
     
 ***

          Dzień jak codzień. Postanowiłem wyjść z domu na spacer, spalić nadwyżkę kalorii spowodowaną zjedzeniem całego sernika upieczonego wczoraj przez ojca. Wciągnąłem ciężkie buty, zarzuciłem długi, czarny płaszcz. Wziąłem koszyczek, wpakowałem do niego Piisuke i już mogłem opuścić dom. Jak zawsze każdy przyglądał mi się jakbym wyglądał co najmniej dziwnie. A ja? Ja tylko szedłem spokojnym krokiem przez miasteczko z dziewięcio kilogramowym kotem wyglądającym z przyozdobionego różowymi wstążeczkami koszyka. Lubiłem takie spacery. Co prawda mojemu kotu nic już nie pomoże, ale zawsze się trochę dotleni. Niestety zawsze zjawiał się On… I wszystko niszczył.
         - Witaj, Masashi, kochanie moje złote! – wydarł się, po czym objął mnie w pasie. Odepchnąłem go. Miałem już serdecznie dosyć. – Mnie odrzucasz, królewno? Mnie? Gackta?

       - Tak, odrzucam cię. – prychnąłem. Jakież było moje przerażenie, kiedy zabrał mi z ręki koszyk i usiłował wyjąć z niego Piisuke. Pisnąłem i wyrwałem mu mój aktualnie najcenniejszy skarb. – Uważaj, głąbie.
       - Głąbie? Wybacz, słoneczko, ale jedyny głąb w otoczeniu to twój ojciec. – mruknął.
       - Nie mów tak o nim!
       - Podpierdolił mi ciągnik.
       - Widocznie ci się należało. – odparłem. Mój ojciec był naprawdę mądrym człowiekiem.
       - Dobrze, koteczku… - westchnął. – A co powiesz na dokończenie spaceru ze mną? Zahaczymy po drodze o mój dom…
       - Wybacz, ale nic z tego. Muszę… Nakarmić kota. – wykręcałem się. Tylko nie on. Tylko nie uderzone gorącą patelnią dziecko Doroty Welman i Yoshikiego. 
        - Nie wygląda na głodnego…
To powiedział już do powietrza. Kiedy wyobraziłem sobie jak siedzę w jego domu i oglądam nowe gatunki marchwi, jakie udało mu się wyhodować poczułem jak cofa mi się wczorajszy sernik. Popędziłem do domu. Usłyszałem jakiś hałas dochodzący z piwnicy. Postawiłem koszyczek przy drzwiach i pobiegłem za dźwiękiem.
        - Tato? Wszystko w porządku? – zapytałem.
        - Jak zawsze, synku, Mana-sama jest niezniszczalny! A teraz muszę jechać. – odpowiedział, ścierając smar z kącika ust. A może to była szminka? Sam nie byłem pewien.
        - Już? Szybko… - westchnąłem. Wyszliśmy na tyły domu, gdzie stał załadowany wóz razem z zaprzęgniętym do niego koniem. Tata wsiadł do wozu.
        - Niedługo wracam, kochanie! – krzyknął i odjechał powoli.
        - Do zobaczenia! – machałem mu. Wciąż zastanawiałem się jaki był sens używania wozu konnego, skoro mój ukochany ojciec był w posiadaniu ciągnika Gackta. Nagle poczułem jak ktoś przytula się do mnie.
        - I co, księżniczko? Tatuś pojechał. – mruknął Gackt. Dlaczego, do cholery, zawsze tak było, że dokładnie wtedy kiedy o nim pomyślałem, on pojawiał się dosłownie znikąd?
        - Zostaw mnie – bąknąłem, odsuwając się od niego, po czym uciekłem do domu, zabierając po drodze koszyczek. I tak spokojnie było tylko przez kilka godzin. Po jakimś czasie usłyszałem pukanie do drzwi. Z początku zignorowałem sprawę, co jednak okazało się być niemożliwym – przybysz był niezwykle wytrwały. Podniosłem się leniwie i otworzyłem drzwi.
         - Gackt!
         - A któżby inny, słońce ty moje! – uśmiechnął się, wchodząc do środka. Rozsiadł się w fotelu ojca, rozpinając nieco koszulę i przeczesując włosy dłonią. Zacmokał, unosząc brew. – No, no… Dobry mam gust.
        - Czego chcesz… - jęknąłem bezsilnie, opierając się o drzwi. Nagle mężczyzna wstał i zbliżył się do mnie wolnym krokiem, blokując mi ramionami drogę ucieczki.
         -  Chcę wziąć z tobą ślub, rybko.
         -  O kurwa.
Zanim jednak zdążył zmaterializować się na tyle blisko mojej twarzy, by zdążyć w ogóle dotknąć jej ustami, już był za drzwiami. Zatrzasnąłem je za sobą. Piisuke siedział na stole i właśnie dojadał mój obiad. Popatrzył na mnie i miauknął jakby pytająco.
         - Nieprawdopodobne! On! Prosi mnie! O rękę! – prychnąłem zły i wyszedłem z domu tylnymi drzwiami. Marzyłem o czym innym. O życiu z kimś, kto nie skupia się tylko na sobie. O szczęściu. Nagle usłyszałem tętent kopyt. Nasz koń, nasz wóz. Ale bez woźnicy. Przeraziłem się. Złapałem konia, odpiąłem go od wozu i dosiadłem, jak najszybciej się dało. Popędziłem w głąb lasu.

***

        Zamknąłem tego durnego pedała w lochu. Nie będzie mi mówił jak mam żyć. Przez te pazury nie miałem jak grać na gitarze, nie było jak grać przez ten cały urok. Kamijo był świecznikiem, ale to był akurat najmniejszy problem. On był tylko wokalistą. Jak miałem tymi pazurami grać na gitarze? A co miał powiedzieć Teru, wypełniony po brzegi moją bielizną, ze zdenerwowania machający drzwiami od czasu do czasu? Nie mówiąc już o Yukim, który jako zegar miał zerowe szanse na grę na perkusji.
        - Hizaki…? – usłyszałem głos najlepszego przyjaciela. Odwróciłem się. W drzwiach stał niewielkich rozmiarów imbryk. Popatrzyłem na niego wyczekująco.
        - Słucham cię, Kaya…
        - Proszę, nie wpadaj w furię… W zamku jest chłopak…
        - ZNOWU!? – ryknąłem i wybiegłem z komnaty. Popędziłem w stronę, z której dochodziło światło. Nie chciałem tu kolejnego starucha w sukience. W lochu, przy niedawno zamkniętym więźniu klęczał o wiele młodszy, czarnowłosy chłopak. Kaya… Miał rację!
        - Czego tu chcesz!? – warknąłem i złapałem go za kołnierz. Trzeba było zachować szacun na dzielni.
        - Przyszedłem po ojca. Wypuść go! – zapiszczał. Tak miało być. Przede mną, przed Hizakim mieli drżeć wszyscy.
        - Mógł się tu nie pchać. A tobie radzę uciekać, królewno. To nie miejsce dla takich ślicznotek. – mruknąłem, nie wychodząc z cienia.
        - Skoro tak… Zostanę w zamian za niego.
        - Ty… - uśmiechnąłem się lekko. – Zgoda. Na zawsze.
Wytargałem wrzeszczącego wariata na zewnątrz. Nie chciałem więcej widzieć tego starucha. Po chwili wróciłem do nowego mieszkańca zamku, którego pozostawiłem w celi.
        - Nie dałeś mi się z nim pożegnać. – fuknął.
        - Life is brutal. Chodź do komnaty. – bąknąłem.
        - A może byś mi się pokazał? – zaproponował. – No dalej, wyjdź z cienia.
Zawahałem się. Wyglądałem jak kot, nigdy się we mnie nie zakocha. Bo kto zakochałby się w ogromnym kocie noszącym barokową suknię? Przysunąłem się nieco bliżej oświetlonemu skrawkowi lochu. Po chwili Kamijo oświetlił mnie jednak całą swoją mocą. Popatrzyłem na niego nienawistnie. Uśmiechnął się tylko w odpowiedzi.
        - Boże, jakie słodziutkie kici-kici! – zapiszczał brunet aż mi zadzwoniło w uszach. – Jak Piisuke!
        - Pii… Co? Brzmi jak jakieś jedzenie.
        - Piisuke to mój koteczek. Wyglądasz jak on tylko jesteś większy! Boże, zakochałem się! – jazgotał jak mała dziewczynka.
Poszło łatwiej niż myślałem.
Uśmiechnąłem się i oblizałem łapę, przygaszając nieco Kamijo. Podniosłem go i zaprowadziłem mojego gościa do komnaty. Był zafascynowany. Nie sądziłem, że komuś naprawdę spodobam się nawet w takiej postaci.
         - Jak masz na imię? – zapytałem.
         - Masashi... A ty?
         - Hizaki. – wprowadziłem go do komnaty. Nagle rzucił się na mnie i zaczął mnie miziać, głaskać i przytulać. Zasyczałem zaskoczony i podrapałem go.
          - Jeeeju, jaki słodziak! – cieszył się, ścierając krew z ramienia. Dobry Boże, jeśli dalej tak pójdzie to wykończy mnie zanim zdążę odwzajemnić jego uczucie. Schowałem pazury i przyłożyłem mu łapą w głowę, powalając go na łóżko. Opuściłem pokój. Miałem nadzieję, że jest w szoku i że wszystko niedługo minie. Usiadłem w swoim salonie, przy kominku.
          - Nie powinieneś być dla niego taki ostry. – mruknął Kamijo, przypalając mi futro. Zrzuciłem go ze stołu, prosto na Yukiego, uciszając przy okazji jego denerwujące tykanie. Uniosłem nogę i rozpocząłem wieczorną toaletę. Zacząłem po kociemu czyścić sobie tyłek i wszelkie jego okolice. Kaya chrząknął i popatrzył na mnie pogardliwie, po czym podszedł i, jak to żartobliwie nazywaliśmy, spuścił mi się herbatą do kubka.
           - Ty możesz robić to, a ja nie mogę sobie po prostu umyć dupy. Durna sprawiedliwość. -  prychnąłem.
           - Jak znowu będziesz człowiekiem to też będziesz się lizał po jajach w każdej możliwej chwili?
            - A ty lał ludziom do kubków?
            - Hizaki, nie denerwuj mnie. – warknął i wyszedł. Prychnąłem, machając na niego łapą.
            - Wracając, Hizaś, powinieneś być trochę milszy. Masashi widocznie lubi koty…

***

          Położyłem się na łóżku i wbiłem wzrok w sufit. Wszystko w tym zamku było naprawdę ładne. Łącznie z przeuroczym, nieco agresywnym właścicielem. Ale przecież ludziom to przechodzi. Po chwili usłyszałem jak drzwi się otwierają. Do środka wjechał wózeczek z imbrykiem. Bez nikogo. Sam. Odsunąłem się nieco, nie wiedząc za bardzo o co chodzi. Chociaż po przeprowadzeniu rozmowy z gigantycznym kotem już nic nie powinno mnie zdziwić.
          - Nie bój się, przyniosłem ci herbatę. – oświadczył imbryczek, nalewając herbaty do kubka, co wyglądało raczej komicznie. Niemal zemdlałem, kiedy szafa zaczęła skręcać się ze śmiechu.
          - Dziesięć lat lejesz ludziom do kubków, a nadal mnie to śmieszy. – rechotał mebel. Patrzyłem na całą tę scenkę z otwartymi ustami.
           - Zamknij się Teru. We mnie przynajmniej nie ma gaci Hizakiego.
           - Ale za to, Kaya, w tobie nie ma też takich pięknych sukienek – rozpromieniła się szafa o imieniu najprawdopodobniej Teru. – Zobacz, Masashi! W tej byś wyglądał przepięknie. – szafa otworzyła się, wypluwając amarantową połyskującą na fioletowo zdobioną suknię. Popatrzyłem się pytająco na towarzyszy.
          - No ubieraj się, to zwrócisz na siebie uwagę koteczka. – ponaglił mnie Teru. Wykonałem polecenie. Zawsze chciałem poczuć się jak prawdziwa kocia księżniczka, a nie jak taka mianowana przez Gackta. Tamten facet, co prawda, non stop mnie tak nazywał, ale nigdy nie dał motywu, bym tak się poczuł.
         - Cudownie! – imbryczek aż podskoczył. Ulało mu się nieco herbaty, na co Teru roześmiał się dziko i trzasnął drzwiami.
       - Nie podniecaj się już tak, bo ściany zalejesz.
W pewnym momencie wszyscy ucichli. Usłyszałem dźwięk otwieranych drzwi.
      - Gackt?!
      - Masashi! Chodź, kochanie, zabiorę cię stąd! – podbiegł do mnie i usiłował wziąć mnie na ręce, co skończyło się tak, że straciłem równowagę i dosłownie go przygniotłem. Rzadko zdarza się, że księżniczka ma metr dziewięćdziesiąt wzrostu i waży prawie osiemdziesiąt kilogramów. Mój wybawca był zdecydowanie drobniejszy. Podniosłem się.
      - Nigdzie z tobą nie idę. – powiedziałem groźnie, marszcząc brwi. Skrzyżowałem ręce na piersi i odwróciłem się. Nagle do pokoju wpadł Hizaki.
      - Co… Tu… Robisz?! – wrzasnął i miaucząc bojowo, rzucił się na Gackta. Zakryłem sobie twarz dłońmi, odsuwając się w róg pokoju. Bałem się efektów tej bójki. Co prawda Hizaki miał pazury, więc zdawało się, że ma przewagę. Wyrzucił Gackta za okno i syknął na niego, po czym podbiegł do mnie.
       - Nic ci nie jest? – zapytał, dotykając mojego policzka futrzastą łapką.
       - Kyaaaaaa – zawyłem i przytuliłem się do niego. Objął mnie i pogładził po plecach. Po chwili odsunęliśmy się od siebie. Zauważyłem, że za Hizakim stoi Gackt z butelką pełną jakiegoś mętnego płynu.
       - Nie! Uważaj, kotku! – pisnąłem, odpychając napastnika z powrotem za okno. On jednak zdążył wylać zawartość na futerko mojego ukochanego. Wypchnąłem go z pomieszczenia i zatrzasnąłem okiennice. Szybko powróciłem do Hizakego. Leżał na podłodze z przymkniętymi oczami. Ująłem w dłonie jego łapę.
        - Hizaki… Nie zostawiaj mnie… - rozpłakałem się i wtuliłem w jego sierść.
        - Wo… Woda z mydłem… - wymamrotał ostatkiem sił. Spojrzałem mu w oczy zapłakany. Już majaczył.
        - Nie zostawiaj mnie, proszę… Kocham cię. – zaszlochałem, chowając ponownie twarz w zagłębieniu jego włochatej szyi.
        - Woda…z mydłem. – jęknął, zamykając oczy. Ścisnąłem jego łapkę, lamentując jeszcze bardziej. Zacisnąłem powieki, nie mogąc uwierzyć w to, co się właśnie stało. Nieoczekiwanie, po chwili moich uszu sięgnął odgłos uderzającego o dach, mdlejącego za oknem Gackta. Podniosłem się i popatrzyłem na Hizakiego. Przede mną nie leżał już kot, a krzywo pomalowany mężczyzna ubrany w sukienkę i uczesany w kok.
        - Hizaki? – zapytałem. Otworzył oczy.
        - Nie, twoja matka. – prychnął. – To ja, kretynie. – podniósł się i przytulił mnie. Wciąż płakałem, ale teraz były to już łzy szczęścia. Rozejrzałem się po pokoju. Zamiast imbryczka przy łóżku stał kolejny facet w sukience, a w miejscu szafy – skąpo ubrany, białowłosy chłopak.
        - Też cię kocham, Masashi. – uśmiechnął się Hizaki i pocałował mnie w usta. Myślałem że zwymiotuję, ale i tak było całkiem okej. Kocie żarcie nie odeszło bez efektów.

 A później żyliśmy długo i szczęśliwie…

Koniec.
_________________________ 


No to tak. Comeback jest. Nie było mnie już kawalątek czasu, ale powróciłam.
Co do opowiadania - autor płakał jak pisał. Trzy razy obejrzałam tę bajkę - te disneyowe serie są czasochłonne ._.

Chętnie przeczytam Wasze opinie. Naprawdę. ^^