sobota, 16 maja 2015

Dir en... Banane? (III)


             Shinya spojrzał się z przerażeniem na basistę.
             - To... Toshi….
             - Co? – basista uniósł brew, przyglądając się blondynowi.
             - Odbierzesz? – zapytał drżącym głosem.
             - Ty odbierz.
             - Nie. – Shinya rzucił telefonem w stronę przyjaciela.
             - Zabieraj to! – urządzenie powróciło do właściciela. Po odbyciu niezliczonej ilości lotów w tę i z powrotem, telefon upadł na podłogę. Połączenie „samo się odebrało”. Toshiya szybko włączył głośnomówiący.
             - Witaj, Shin-chan… - zaczął gitarzysta wesoło. Adresat wypowiedzi aż zadrżał ze zdenerwowania.
             - N… No hej. – odpowiedział usiłując zachować normalne brzmienie głosu.
             - Nie widziałeś przypadkiem gdzieś…
Blondyn zamarł, patrząc z przerażeniem na Toshiyę.
             - Mojego różowego…
Ręce perkusisty drżały jak nigdy przedtem.
             - …kocyka? – zapytał Kaoru. Basista zagryzł pięść ze śmiechu, a  Shinya wypuścił z siebie cały zapas tlenu, jaki kiedykolwiek udało mu się zgromadzić. Mogło się zdawać, że odetchnęły również jego tlenione włosy.
            - Nie… Ty masz różowy kocyk? – parsknął.
            - Antoinette miała, to nie mój.
            - Jasne…
            - Dobra, nie mam czasu. – lider rozłączył się, a Shinya natychmiast obdarował przyjaciela kopniakiem. Zaplótł ręce na piersi i wydął usta obrażony.
            - Kaoru dzisiaj wychodzi, raczej nie zauważy braku pamiętniczka. Kserujemy, dodajemy pamiątkowy wpis i oddajemy.

                                                     ***                                          
            - Kyo, czemu się drzesz? – Die zerwał się ze stołu, patrząc na zwisającego z oparcia sofy wokalistę.
            - Śniłeś mi się…
            - Ciekawie… Ale nie mów mi o tym. – westchnął gitarzysta. Przez chwilę w pokoju panowała całkowita cisza. – To ty tak śmierdzisz?
             - Nie wiem… - Kyo podniósł rękę do góry i powąchał pachę, a Die ponownie zasnął, co było idealną motywacją, by iść się umyć. Na ślepo wszedł do łazienki Die, nie mógł w takim stanie wyjść z mieszkania. Wiedział, że wczoraj przesadzili. Potknął się o dywanik łazienkowy, zaklął i poszedł w kierunku umywalki. Wymacał kostkę mydła, jak sądził. Przekonał się o swoim błędzie, gdy mydło zaczęło parzyć go w dłonie po polaniu wodą. Parzyć? Mydło dosłownie zapłonęło. Ożywił się i wyrzucił kostkę do góry. Wpadła ona prosto do muszli klozetowej, w męskim mieszkaniu wiecznie otwartej. W efekcie nastąpiło krótkie syknięcie, a następnie przenikliwy huk. Kiedy jasna chmura opadła, wokalista ujrzał sedes w dosyć nienaturalnej pozycji, mianowicie… Wbity w sufit. Na podłodze widać było ogromną plamę wody, mętnej od tego ciekawego „mydła”.
               - Die, mydełko wybuchło! – krzyknął przerażony Kyo, wybiegając z łazienki. Die podniósł się już z podłogi, na którą prawdopodobnie sprowadził go wybuch.
                - Co?
                - Masz kibel w suficie… - niższy podrapał się po głowie z zakłopotaniem.
                - Jak… - Die pośpieszył do miejsca zdarzenia. Sprawca podreptał za nim, dosyć niechętnie.
                - Jak żeś to, kurwa, zrobił? – gitarzysta wpatrywał się w spękane sklepienie ozdobione przez jego przyjaciela jakże niedumnie prezentującym się żyrandolem.
                - Mydło wpadło mi do kibla i…
                - Mydło?
                - No… Tam były dwa mydła…
                - To był sód, jełopie. Kto myje się sodem?
                - Po cholerę ci sód w łazience? – zdziwił się wokalista i przekrzywił głowę. Czuł się bardziej głuchy niż zwykle.
                 - Nie wiem… Ale, cholera, było napisane że to sód!
W rzeczywistości, Daisuke po prostu nie chciał odkrywać przed nikim swojej pasji związanej z chemią. Wolne chwile przeznaczał na zamykanie się w swojej piwnicy z zestawem małego chemika i przypadkowo zdobytymi substancjami. Biednemu gitarzyście zdarzało się czasem wlać wodę do kwasu, co skończyło się nie za dobrze dla jego włosów. Mniej więcej dlatego były czerwone, bo tylko taką farbę miał w domu. Die zaczął przywiązywać się do wizerunku w stylu Michała Wiśniewskiego.
                 - Nie widziałem, nie drzyj się! – krzyczeli na siebie. W końcu właściciel domu wpadł na pomysł zakręcenia zaworu od tryskającej wodą rury.
                 - Umyj się i coś z tym zrobimy… - westchnął.

Kyo potulnie wyszedł spod prysznica, nieco mniej śmierdzący. Tylko nieco, ponieważ ubrania były wciąż te same. Usiadł na kanapie, naprzeciwko strapionego przyjaciela, któremu właśnie wbił muszlę klozetową w sufit.
                - No to…
                - Zamknij się. Załatwię ekipę remontową, na którą się zrzucimy.
                - No dobrze.
W tej chwili zadzwonił dzwonek do drzwi. Die niechętnie zwlókł się z kanapy. Kiedy otworzył drzwi, Shinya i Toshiya niemal go stratowali.
               - Zamykaj drzwi, szybko! – rozkazał perkusista.
               - Spokojnie, skąd ten pośpiech…
               - Mamy dziennik Kaoru.
Drzwi trzasnęły szybko zamykane.
               - Co macie?! – zapytał Die z zachwytem.
               - Pamiętniczek Fransua Żenua – powtórzył Toshiya, machając futrzastą książeczką przed nosem przyjaciela, który wyciągnął powoli ręce po trofeum. Miało się wrażenie, że w jego oczach zaraz pojawią się różowe gwiazdki. Gdy tylko basista upuścił pamiętnik na jego otwarte dłonie, gitarzysta szybko zaczął go wertować. Kyo przyglądał się wszystkiemu, jednak ciekawość zwyciężyła. Wspiął się na plecy Die i towarzyszył mu w przeglądaniu autobiografii lidera.
                - Oddawać, zaraz sobie poczytacie. Przyszliśmy porobić ksero, bo dzienniczek trzeba jak najszybciej oddać. – Shinya zabrał dzieciom zabawkę.
                - Nogi nam z dupy powyrywa… - dodał Toshiya, kręcąc głową.
                - To zapraszam.

***

              - Co robi? – zapytał basista, trzymając blondyna na rękach, by mógł obserwować Kaoru przez okno.
              - Piernął i wyszedł z kuchni.
              - Czyli jest bezpiecznie… Właź.
Shinya pchnął okno, które bez problemu otworzyło się. Podciągnął się na parapecie i postawił na nim nogę. Nagle usłyszał zbliżające się śpiewy Kaoru. Odskoczył w tył, padając jak długi między grządki.
             - Cicho! – szepnął, usiłując się pozbierać.
              - Zobaczyłem ją w sklepie… Kupowała banany… - śpiewał nieświadomy publiczności gitarzysta. – Była taka samotna… Nie mogłem jej zostawić.
Części występu włamywacze nie usłyszeli przez salwy zdławionego śmiechu.
              - Jej czerwone usta ogrzały moje serce… Ooo, ooo. Jej gładkie ciało dotykały me dłonie… Ooooo
Śpiew zaczął się oddalać. Podejście numer dwa rozpoczęte. Toshiya podrzucił młodszego, na co ten dosłownie wpadł do mieszkania. Już docierał do lodówki, już wkładał dziennik między jajka, gdy poczuł rękę Kaoru na ramieniu. Zapiszczał przerażony.
              - Shinya! – wrzasnął lider.
              - No zabrakło mi jaj, to przyszedłem.
              - Tobie od zawsze brakuje jaj.
              - A tobie głosu. – Shinya uśmiechnął się złośliwie, nie wypuszczając jednak z siebie chęci przyłożenia gitarzyści jakimś jajkiem.
              - Czy wy mieliście to u siebie? – Kaoru przeraził się na widok różowego zeszyciku w ręce blondyna.
              - Tak, pożyczyliśmy i właśnie przynosimy z powrotem. A więc pozwól, że zostawię i już cię opuszczę. Papa! – jasnowłosy wepchnął własność ręce właściciela i już chciał się zwijać, gdy Kaoru rozsmarował mu na twarzy ser pleśniowy.
              - Nigdzie nie idziesz. Czytaliście to?
              - Tak, złotko. – rozpromienił się perkusista, tuszując strach.
              - Odpokutujesz! ZA FRANCJĘ!
              - TOSHIYA! ŁAP MNIE!
Jasnowłosy wyskoczył przez okno. Szybował niczym łabędź, przecinając ciałem błękit przestworzy. Dramatyczną scenę przerwało głuche uderzenie o ziemię.
               - Miałeś mnie złapać… - jęknął cierpiętniczo, gdy leżał już na ziemi.
               - Poleciałeś obok…
Kaoru wyszedł drzwiami frontowymi uzbrojony w pilniczek do paznokci i papier toaletowy. Był wkurzony. Ba, złość z niego kipiała. W tej chwili zupełnie nie obchodziła go przyszłość, chciał po prostu jak najszybciej pozbawić życia swój zespół. Bez wyjątku. Niedobrze jest wiedzieć za dużo.
               - Oczy wam wydłubię… - syknął i ruszył sprintem pod okno. Skoczył na perkusistę i warknął niczym lew, na co biedny perkusista zamknął oczy i się odwrócił. Toshiya wepchnął Kaoru batona między zęby.
               - Kiedy jesteś głodny, nie jesteś sobą. – skomentował. Kaoru rozpłakał się i zaczął pukać Shinyę pilniczkiem po czole.
Perkusista podniósł się i zabrał liderowi pilniczek, zakopując go między grządkami piwonii. Papier toaletowy się przydał. Kaoru pogrążony w rozpaczy wykorzystał go do smarkania i wycierania oczu.
               - Jak mogliście, nie chciałem żeby ktoś to widział… - rozpaczał zniekształconym przez batona głosem. Toshiya i Shinya mieli przez niego wyrzuty sumienia. Pochylili się nad nim.
               - Kao… - w tym momencie obydwoje zostali spoliczkowani.
               - Macie przejebane. – lider uśmiechnął się szeroko.

               Kaoru zaciągnął dwójkę przestępców pod mieszkanie Die. Zapukał glanem do drzwi, pozostawiając w nich wgniecenie. Gdy w drzwiach pojawił się gitarzysta, Kaoru sprzedał mu cios w policzek z otwartej dłoni. Popchnął go, aż upadł i pociągnął towarzyszy do środka. Kiedy Kyo przyszedł sprawdzić co się dzieje, także nie ominęło go spoliczkowanie.
               - Baczność! – gitarzysta wyciągnął bagietkę zza marynarki i machnął nią jak dyrygent batutą. Zespół ustawił się pod ścianą, wszyscy z logo Heyah na twarzy. Shinya spuścił głowę, za co oberwał bagietką w podbródek.
               - W związku z zaistniałą sytuacją… - Kaoru spojrzał w stronę otwartej łazienki. – Dlaczego masz kibel na suficie?
               - Kyo go…
               - CISZA! – rozdarł się posiadacz nie do końca prostych włosów. – W związku z zaistniałą sytuacją, jestem zmuszony do… - zawiesił głos, widząc przerażone spojrzenia utkwione w nim samym. - …obrażenia się na was. – dokończył.
               - Kaoru, pojutrze trasa koncertowa!
               - Dlatego obrażę się na was do jutra. S'il vous plait.
               - Spoko. – Die wzruszył ramionami. Widząc wzrok Kaoru, osunął się na kolana.
               - Merci, lider-sama, merci!

***

                Wycieczki samolotem nigdy nie są łatwe. Naprawdę nigdy. Zwłaszcza dla totalnie nieogarniętej grupy.
                - Boże, co ty masz w tej torbie… - biadolił Shinya, niosąc bagaż Kaoru.
                - Trumnę dla ciebie, jeśli się nie zamkniesz. – ofiara groźby szła dalej w ciszy. Odprawa poszła szybko. W przeciągu godziny wszyscy zajęli swoje miejsca w samolocie. Był to wielki Boeing, więc udało im się usiąść w pięć osób obok siebie. Kaoru przy oknie, Toshiya obok niego, dalej Die, Shinya i Kyo. Po starcie Kyo zaczął ostentacyjnie żuć gumę. Lider podniósł się, żeby iść do toalety. Z wywracaniem oczami, ociąganiem się umożliwiono mu tę podróż. Przeszedł przez samolot, chwaląc gust muzyczny jednej dziewczyny, słuchającej właśnie „Un Deux”. Poklepał ją po ramieniu i uśmiechnął się, kierując kciuk do góry i wskazując na jej telefon. Kiedy dziewczyna odsunęła się od niego i szepnęła coś do koleżanki, wywrócił oczami i poszedł dalej. Chciał być miły, ale nie wyszło. Cóż. Wszedł do jakiegoś pomieszczenia, które było nie toaletą, a szafą na płaszcze. Stewardessa zaraz go stamtąd wyrzuciła i skierowała do właściwego wychodka. Kaoru wrócił na swoje miejsce, co znowu spotkało się z odgłosami dezaprobaty. Kiedy jednak wychodził do toalety po raz szósty, Kyo nakrzyczał na niego i polecił żreć bagietki, zamiast pić wodę. Lider nie przejął się jednak tym i buntowniczo napił się maślanki. Chodził do toalety ze strojoną częstotliwością. W finale wylądował najdalej od okna. W pewnym momencie Shinya i Die zdecydowali się pójść, kupić coś do zjedzenia i przy okazji zapytać o coś stewardessę. Drogę przerwał im pisk tej samej dziewczyny, która olała Kaoru. Spojrzeli się na siebie zaskoczeni. Dali autografy, pouśmiechali się, odpowiedzieli jej na kilka pytań i poszli po to, po co właściwie wstali. Kiedy wrócili, Kaoru mierzył ich nienawistnym spojrzeniem.
                        - Mnie nie poznała.
                        - Ups? – roześmiał się Die, przeczesując włosy.
___________________
Już tak blisko!
Wszystkim osobom, które będą bawić się z chłopakami w Progresji życzę niezapomnianego koncertu i żeby nic Wam dnia nie zepsuło.
I możliwe, że pojawi się pokoncertowy shot. Inspiracja pewnie będzie, będzie jej najprawdopodobniej pięćset razy więcej niż zwykle. Sprawdzanie mnie zjadło, więc mogą być błędy, za które przepraszam.
Dziękuję za wszystkie komentarze, których ostatnio jest, jak dla mnie sporo. Właściwie to nieważne ile, ważne że są. Duże A R I G A T O U!
***Do znających się na HTML itd... Walczę z interlinią posta. Ktoś wie, czemu po wklejeniu z worda robi się do połowy ok, od połowy jakaś nie ok?

4 komentarze:

  1. Yay, nowa notka! *^* Chociaż nie słucham Dir En Grey to uwielbiam to opowiadanie, zresztą jak wszystkie które piszesz. Jesteś po prostu genialna, życzę duuużo weny! ♥

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To się nazywa łechtanie ego ^ XD
      Dziękuję, wena jest ale więcej nie zaszkodzi ♥

      Usuń
  2. To jest świetne.
    Jesteś mistrzem j-rockowych parodii XD

    OdpowiedzUsuń
  3. Kocham Cię XD To było piękne, płakałam ze śmiechu xd
    Najlepszy moment z toaletą i pilniczkiem :P

    OdpowiedzUsuń

Skoro już to czytasz, może byłoby warto coś po sobie zostawić? :D