piątek, 16 września 2016

Holidays #2

Wspominki z wakacji... Tak, miałam do napisania drugą część - lepiej późno niż wcale, poza tym nie chcę nikogo dołować szkolną serią. Jeżeli są błędy, możecie rzucać we mnie spleśniałymi awokado. Nie lubię awokado, a pleśń mi potrzebna do pracy badawczej, niechaj wasze wysiłki nie idą na marne.
Osóbki zainteresowane psychiatrykiem zapraszam do obserwowania i przeglądania tejże pięknej zakładki - zamierzam ogarnąć ją tak na poważnie, do końca. Bo coś mi to nie wyszło chyba... Chyba na pewno.
Miłego czytanka i ogólnie szczęścia w życiu, bo mam dzisiaj dobry humor. 


-----------------------------------------------------------------------------------



         Dożycie do końca tego pierdolonego wyjazdu było nie lada wyzwaniem dla każdej istoty będącej w stanie wykonywać podstawowe czynności życiowe. Cazqui razem z Zinem i Natsu odprawiali dzikie modły nad swoimi wędkami, by łowiły tylko to, do czego de facto wędki zostały stworzone. Za nich z kolei modlił się Teru i Kyo, świadomi tego, co może się wydarzyć jeżeli modlitwy wędkarzy nie zadziałają. Hizaki i Kaoru zostali poddani kwarantannie. Dryfowali na rowerku wodnym zabezpieczony, prowizoryczną kotwicą, a ktoś od czasu do czasu dostarczał im alkohol. Tylko i wyłącznie dlatego w dalszym ciągu się tam znajdowali – ich stopień upojenia był wystarczająco wysoki, by nie byli się w stanie podnieść. Jeżeli już by się to udało, skończyłoby się to rychłym upadkiem.
Die właśnie pluskał się przy brzegu jeziora, gdy nakryła go ogromna fala. I wszyscy już wiedzieli. Była tylko jedna osoba, która mogła zrobić taki plusk wpadając do wody i z pewnością nie był to Kaoru, Zin, Natsu, Cazqui ani Die. Rozległ się gardłowy wrzask, który spłoszył absolutnie wszystkie ptaki z okolicznych drzew.
     - Te! Siężniczk się utopuje! – Kaoru zaczął machać rękami.
     - Na zdrowie! – Daichi uniósł szklankę z drinkiem i napił się zadowolony, poprawiając kapelusz.
      - Utopuje się mocno! – ocenił lider Dir en Grey.
      - Rzuś mi soś! – wybełkotał Hizaki. Kaoru zaczął rozglądać się za czymkolwiek, co można by było rzucić pozornie tonącemu. Jedyną rzeczą, jaka przykuła jego uwagę był naprężony sznurek zwisający z jednej strony tej pływającej góry plastiku i włókna szklanego. Zaczął ciągnąć za niego z całej siły, nie do końca świadomy do czego służyło owe ustrojstwo. Gdy już udało mu się wydostać z wody wielki kamień przytwierdzony do końcówki sznura, rzucił nim w Hizakiego.
       - Łap! – zarechotał.
       - Nie poszło ci soś… - skomentował Hizaki, który wcale nie sprawiał wrażenia, że tonie.
       - Wyciągamy ich? – Teru szturchnął Kyo w ramię. – Nie wyrobimy z wódą jak tak dalej pójdzie.
       - Popływałbym, a od skażenia jesteśmy o włos. – bąknął łysy. Nałożywszy kaszkiet wstał i wszedł do wody. W jego ślady poszedł białowłosy. Z zainteresowaniem obserwował jak niższemu widać było coraz mniej głowy. Potem był tylko płynący kaszkiet. Zdecydował się podnieść nakrycie głowy z lustra wody. Nic pod nim nie było. Zatrzymał się.
          - Kyo?
Dwa metry dalej pojawiły się bąbelki. Niedługo później rowerek zaczął się przybliżać razem z Hizakim. Kyo wyłaniał się stopniowo z wody, ciągnąc całe towarzystwo za kotwicę. Wyrwał swój kaszkiecik z rąk Teru i nałożył sobie na głowę. Zacumował statek i wrócił do wcześniejszej pozycji. Gitarzysta popatrzył na niego zdezorientowany, aczkolwiek pełen uznania. Pokiwał głową, okazując poszanowanie starszemu koledze.
Tak właśnie zakończył się epizod tejże dzikiej baśni opowiadającej o losach dwojga dyktatorów. Ich honor z pewnością mógłby utonąć, gdyby w ogóle istniał.

        Daichi właśnie zajmował się wypasem ślimaków na ogrodzonym terenie do tego przeznaczonym. Masa poprosił go o przypilnowanie jego zwierzątek, podczas gdy sam zamierzał iść schwytać resztę rozhulanej trzody. Nie zważając na flegmatyczne ruchy swoich pupili, zbierał je z prędkością światła, po czym wrzucał do wiaderka i zanosił do zagrody, przy której siedział Daichi, trzymając stopy w misce z wodą. Trzepnięty przez basistę w łydkę uniósł jedynie brew, zsuwając okulary przeciwsłoneczne i spoglądając na niego spod ronda kapelusza z wyższością.
      - To poidło. Czy ja ci trzymam giry w szklance? – wysyczał Masa i wyciągnął, a raczej wyrzucił jego kończyny z miski i obrzucił zażenowanym spojrzeniem. – Dupek. – skwitował i odszedł, dozbierać sobie podopiecznych. Kiedy już mu się znudziło, postanowił każdego ze ślimaków podpisać na skorupce imieniem i nazwiskiem. Swoim, bo czemu nie. Daichi obserwował go uważnie.
      - Każdy będzie miał na imię Masa?
      - Tak.
      - Tak ma na imię twój pies, kot…
      - I siedmioro braci.
      - Dobrze, że nie nazywasz swoich butów.
      - Zamknij się, Masa. – mruknął Masa, wywołując wyraz dość poważnej konsternacji na twarzy gitarzysty. Cóż miał poradzić, że nie miał pamięci do nazwisk? Gdyby wszystko na tym świecie nazywało się „Masa”, życie byłoby piękniejsze. W końcu niektórych pojęć się nie definiuje. Mówią, że nie trzeba, ale po prostu się nie da. Masy nie dało się zdefiniować. Był po prostu Masą w całej swojej masie i byciu Masą, A więc siedział tak, wypisując ślimakom na skorupkach szlachetne cztery litery swojego imienia, co większym dorzucając także nazwisko, które zdarzało mu się zapominać.
Tymczasem niczym się nie przejmujący Natsu, Zin i Cazqui zajmowali się łowieniem obiadu, ewentualnie kolacji.
         - Ryba! – rozpruł się Zin, wyciągając z wody wielkiego suma. Jego radość nie trwała jednak za długo. Coś zaczęło zbliżać się ku nim w zabójczym tempie. Było wielkie i białe i tylko to byli w stanie zauważyć, zanim przemknęło przez molo, zbierając pięknego suma z haczyka wędki i wpadło do wody, tworząc z niej coś na kształt grzyba atomowego. Zapadła cisza. Zin skrzywił się, wyglądał jak kilkuletnie dziecko kiedy odbierzesz mu lizaka. Co prawda nie zamierzał lizać swojej zdobyczy, a przynajmniej nie przed usmażeniem, ale strata była równie bolesna. Zapadła cisza. Z wody wyłoniło sie coś białego z wyciętymi dwoma dziurami, prawdopodobnie na oczy tego stwora.
       - Oddaj moją rybę! - fuknął Zin. W pewnej chwili wszyscy zwrócili się w stronę, z której przybyło owe coś. Z górki zbiegali zmęczeni Yuki i Masashi. Yuki z gracją przeskoczył przez nawalonego Hizakiego udającego fokę, a Masashi zaraz za nim wyłożył się jak długi, potykając się o gitarzystę. Kiedy chmura kurzu opadła, Yuki był już na molo zdyszany.
        - Kamijo! Kamijo? - zawołał.
        - Kamijo! - roześmiał sie Hizaki, pełzając w stronę Masashiego.
        - Kamijo! - zawołał Teru. Zin kierując się resztą, również zaczął wołać wokalistę. Hiro wyjrzał z namiotu i wyśpiewał jego imię. Wkrótce nie było już osoby, która nie krzyczałaby imienia Kamijo.
        - Płoszycie Masę! On się boi! - jęknął Masa, głaszcząc ślimaka po skorupce. Cazquiemu także w końcu puściły nerwy.
         - Obstawiam, że to to białe. - wskazał na wyłaniające się z wody coś.
         - Kamijo! - pisnął Yuki i wskoczył do wody, by wyciągnąć stwora, który jeszcze minutę temu zakłócił spokój, przecinając powietrze niczym żyletka. Dopłynął z nim do molo, gdzie już stał Masashi gotów wyciągnąć wokalistę. Zdjął z niego białą szmatę i widząc, że jest nieprzytomny załamał się i zaczął płakać. Yuki wyszedł z wody, odwrócił Masashiego tyłem do leżącego i uderzył z pięści w krocze, powodując, że upadł on na pierś wokalisty. Z ust Kamijo powstało coś na kształt gejzera. Zaczął kaszleć i łapać oddech.
        - Brawo, Masashi. - uśmiechnął się Yuki. - A ty co? BHP nie znasz?! - krzyknął na Kamijo. Zin spostrzegł, że wokalista miał na sobie wrotki. Poczerwieniał ze złości. Zaczął podskakiwać i piszczeć niczym czajnik, w którym wrze woda.
       - Wszystko mi zabierzesz! Zespół, fanów i jeszcze ryby! Nienawidzę cię! - pisnął i uciekł do swojego namiotu. Kamijo właśnie przestał się krztusić.
       - Bonjour.
       - Bonjour! - Kaoru obudził się, zaczynając machać swoją podręczną flagą Francji. Wokalista uśmiechnął się najszerzej jak umiał i również wyciągnął z kieszeni swoją przemoczoną miniaturkę symbolu narodowego żabojadów.
      - Frère!
 – jęknął wzruszony. Yuki machnął ręką i poszedł usiąść przy stole, dopić cały alkohol, jaki tylko znalazł. Niewiele tego było dzięki Hizakiemu, który podpełznął do niego i zaczął przyglądać mu się wzrokiem słodkiego kotka, którego oko wcale nie słodko postanowiło obserwować raz Yukiego, a raz stojące za gitarzystą krzesło. Niemogący na to patrzeć perkusista rzucił mu krakersa.
         - Ty już nie pijesz.
        - Takiej foczce... Odmówisz... ? – foczka uniosła brew i spódniczkę. Yuki zamarł. Można było odnieść wrażenie, że zamienił się w kamień.
         - Mów na niego Bazyliszek. – oświadczył powoli trzeźwiejący Hime i wypił zawartość butelki wyciągniętej z ręki przyjaciela. – Hołota, żreć mi się chce!
         - Mi w sumie też. – westchnął Hiro rozmarzony. – Rybka z grilla...
         - Żabie udka... – szepnął Kaoru, siadając obok Kamijo i opierając się o jego ramię. Wokalista zdjął wrotki, od tych marzeń zaczęło mu się robić naprawdę gorąco. Nachylił się nad uchem Kaoru.
         - Opierdoliłbym ślimaka... – westchnął rozmarzony. Kaoru przywarł do niego i zamruczał.
         - Czytasz mi w myślach...
Kyo widząc tę scenę zerzygał się do jeziora. (dop.aut. Koro rzygała z nim.)
         - Chodź. Nałapiemy sobie. – zaproponował entuzjastycznie blondyn i pociągnął Kaoru za rękę w stronę brzegu.
Około godzinę później Cazqui zdecydował, że jeżeli on nie zabierze się za grillowanie to :
a) wszystko spłonie,
b) wszyscy spłoną,
c) spłoną wszyscy i wszystko,
d) Hizaki się wkurzy,
e) spłoną wszyscy, wszystko i Hizaki się wkurzy.
Można by było wyliczać w nieskończoność, aczkolwiek lepiej było po prostu wziąć się do pracy.
         - Yuki, Masashi, Kamijo? Jecie z nami? – zapytał, by móc lepiej oszacować, czy wystarczy mu ryb, czy znowu będzie trzeba kogoś upić i udawać, że posiłku po prostu nie było. Masashi był właśnie zajęty rzucaniem Teru trzymającym na biodrach swoje żółte kółko do pływania na głęboką wodę. Kiedy usłyszał o jedzeniu, rzucił gitarzystą w taki sposób, że biedny wpadł do wody nogami do góry. Zestresowany Yuki jako mądra mama pośpieszył na ratunek. Kiedy wyciągnął Teru z wody, zauważywszy trzy piękne sztuki uwięzione w jego jamie ustnej, zadowolony oświadczył, że zjedzą. Gdy szedł zanieść jasnowłosemu ryby, Kamijo i Kaoru szli z talerzem pełnym małych muszelek udekorowanych sałatą. Razem trzymali swoje kulinarne dzieło, patrząc na siebie rozmarzonym wzrokiem. Yuki upuścił ryby na trawnik.
        - Nigdy nie marzyłem, że zjem kolację z samym Ludwikiem XVII. – wymruczał gitarzysta, trzepocząc rzęsami. Cazqui podniósł ryby i przystąpił do pozbawiania ich flaków. To była bardzo odstresowująca praca, przy której mógł o niczym nie myśleć.
         - No widzisz? – wokalista uniósł brew. Powędrowali w stronę mola, by zajadając się mięczakami obserwować zachód słońca i dyskutować o Paryżu. Po drodze jednak napotkali niewłaściwą osobę. Masa popatrzył na nich, po czym przeniósł wzrok na talerz. Zaszkliły mu się oczy.
         - Masa! Masa! Boże, Masa! I Masa! – jęknął. – Jak mogliście?! – zaskowyczał boleśnie. Spojrzenie Kamijo powędrowało na talerz. Fakt, każdy ze ślimaków miał na skorupce koślawe cztery znaki formujące się w coś przypominającego wyraz wypowiedziany w takiej ilości przez tego dziwnego człowieka, który zastąpił im drogę. Aktualnie ten sam mężczyzna szarżował w stronę siedzącego na leżaku Daichiego. Podniósł poidło dla ślimaków i oblał gitarzystę. Ten obudzony krzyknął i zdjął przemoczony kapelusz.
        - I jak pilnowałeś moich pełzaczków? Przez ciebie nie żyją!
        - Kto?! Odchrzań się.
        - Masa, Masa, Masa, Masa, Masa, Masa, Masa, Masa, Masa, Masa, Masa, Masa, Masa i Masa! – rozpłakał się basista. Daichi wzruszył ramionami.
         - A gdzie tam, od razu nie żyją... Są z aniołkami. – uśmiechnął się Daichi, nie mając zielonego pojęcia o siedzących na molo aniołkach - Kamijo i Kaoru, którzy podsuwali sobie nawzajem przygotowane odpowiednio stworzonka do ust. Jedni kończą tak, inni inaczej. I nic tego nie zmieni.
        

1 komentarz:

Skoro już to czytasz, może byłoby warto coś po sobie zostawić? :D