piątek, 5 sierpnia 2016

50 par szarawarów Koichiego (Koichi x Tsuzuku)

Napisanie jednego takiego dzieła normalnie zajmuję około półtorej godziny.
Napisanie tego zajęło ponad pięć. Chyba pierwsze takie długie opowiadanie od czasów Aristocrat's Symphony. Ale jako, że ostatnio rzadko tu bywałam... A raz się żyje. Za błędy przepraszam, ale nie mam już siły sprawdzać ._. Miłego, no i żebrzę o komentarz w ramach nagrody za pralkowe trudy. Jakoś tak bardzo lubię je czytać.

_________________________________________

(Koichi)
     - Meto, łap! - krzyknąłem, rzucając Meto bagietkę. Gonił nas właśnie stary Kaoru - właściciel stoiska z pieczywem.
      - Hultaje! Ja wam dam ciabatty, croissanty! Tylko nie Antoinette! - zawył. Olałem to. Znałem dobrze tego mężczyznę. Wielokrotnie podbierałem mu pieczywo ze straganu i dobrze wiedziałem, że nie mogliśmy się teraz zatrzymać. Popchnąłem w stronę piekarza stos beczek, dając sobie tym czas na wspięcie się na dach. Schowaliśmy się razem z Meto w opuszczonym budynku i zaczęliśmy konsumować przełamaną bagietkę, patrząc w stronę pałacu.
     - Och, Meto, jak ja bym chciał tam żyć... - westchnąłem rozmarzony, chrupiąc smaczną bagietkę.
     - Koichi nie pierdolić tylko jeść. - sarknął Meto. Wywróciłem oczami.
     - Sułtan jest bogaty.
     - Ale sułtan nie lubić w dupę.
     - Meto!
     - Meto mówić prawdę.
     - I tak nie mamy na to szans... - westchnąłem. Nagle na głównej ulicy zrobiło się cicho. Wyszedłem z budynku i zobaczyłem, że wszyscy rozeszli się na boki. Samym środkiem, na białym koniu jechał wystrojony i zapewne bogaty jegomość. Mogłem się założyć, że cholernik zmierzał do zamku, prosić o rękę samą księżniczkę. Psia sprawiedliwość. Nagle zauważyłem jak Meto wybiega przed jego konia. Zaczął szczekać, po czym oberwał batem.
     - I co się gorączkujesz, ziom? - zapytałem, wyskakując z tłumu. - Taki bogaty, a zachować się nie umie.
     - Mówisz do księcia. Księcia Ryogi...
     - Zjedz snickersa, bo zaczynasz gwiazdorzyć. - syknąłem. Meto podniósł nogę i osikał mu czubki butów. Nie miał z tym problemów, gdyż jego wierzchowiec nie był za wysoki. Uśmiechnąłem się z satysfakcją. Mężczyzna skrzywił się i spryskał Meto odświeżaczem powietrza. Ten kichnął głośno, krzywiąc się. Wielki goguś Yoga, czy jak mu tam, pokłusował w stronę bramy pałacu. Byłem ciekawy, co takiego niby miał do zaoferowania księżniczce. Pierdolnie jej szpagat? Wywróciłem oczami i odszedłem, ciągnąc za sobą Meto. Miał niezwykły talent do pakowania nas w kłopoty. Na do widzenia rzucił jeszcze zgniłym jabłkiem w wielkiego księcia, stojącego już u bram pałacu. Strażnicy spiorunowali nas spojrzeniem. Jabłko trafiło Yogę idealnie w tył głowy.
          - Brać go! – krzyknął, odwracając się. Przyłożyłem Meto w twarz i zaczęliśmy zwiewać. Niestety, mimo małpich zdolności mojego przyjaciela i mojej nienajgorszej kondycji – strażnicy wciąż byli szybsi. Przede mną wyrosła chuda szczapa z mieczem i pseudogroźnym wyrazem twarzy. Koleś był całkowicie siwy. Byłem niemalże pewien, że to przez tego pieprzniętego wezyra, o którym krążyły plotki w całym królestwie. Już chciałem zawracać, ale zaraz za mną stał inny strażnik, wyglądający z twarzy trochę jak diplodok. Zrobiłem unik, ale strzelił do mnie z pistoletu na wodę. Woda była chyba zmieszana z mydłem. Popatrzyłem na niego z niemym pytaniem w oczach.
          - Ponoć na niektórych działa… - westchnął smutno. – Teru, zrób użytek z tego tasaka.
Teru, bo tak chyba nazywał się ten siwek, zamachnął się na mnie mieczem. Już miałem robić unik, kiedy trafił we mnie…
Rękojeścią.
Uklęknął i rozpłakał się. Idiota trzymał miecz za ostrze i pociął sobie dłonie. O co chodziło, do cholery, z tymi strażnikami?
          - Yuki, gdzie jest Kamijo? – jęknął.
          - A bo ja wiem? Pewnie chędoży gdzieś po kątach. – mruknął szatyn. Siedziałem na ziemi, trzymając ich miecz i przyglądałem się całej scence. W pewnej chwili do zaułku wpadł blondyn o iście książęcych rysach twarzy.
         - Bonjour, Honeys! Widzę, że schwytaliście tego szczura? – uśmiechnął się.
         - Schwytali. – powiedziałem.
         - To fajnie. Dobrzy są, prawda? – mówił podekscytowany.
         - T… Taaaak… - odpowiedziałem, wycofując się. Meto popatrzył na mnie zdezorientowany. – Świetni. – mruknąłem, po czym odszedłem, zaraz za rogiem zaczynając biec.
Na wszelki wypadek.

(Tsuzuku)
       Kolejny idiota skasowany. Jeżeli naprawdę myślał, że zaimponuje mi tą chudą klatą i drogimi ciuchami to się pomylił. Mój kochany Zeroś obszczekał go i delikatnie uszkodził. Na szczęście miałem kogoś takiego… Sam nie dałbym sobie rady z tyloma natrętami. Ta presja, jaką wywierało na mnie otoczenie przytłaczała mnie. Podsyłali mi samych idiotów i oczekiwali, że podpasują mi ich pieniądze i brak mózgu. Niektórzy na szczęście sami uciekali, kiedy coś za bardzo odznaczało się na moich szarawarach. Albo kiedy się odezwałem. Inni z kolei napalali się wtedy jeszcze bardziej. Wtedy pomagał mi on. Tak samo jak tym razem. Kiedy „książę” zaczął się przede mną płaszczyć… Dosłownie płaszczyć. On zaczął prezentować mi jakieś dziwne figury! Wtedy Zero skoczył na niego. Pogłaskałem mojego przyjaciela po włosach, kiedy ułożył się przy mnie, przymilając się. Nagle do mojej komnaty wszedł ojciec. Dosłownie kipiała z niego furia. Uniosłem wyskubaną brew, głaszcząc Zero za uszkiem.
        - Mam już dosyć twojego wybrzydzania! – krzyknął, wyrywając mojemu wybawcy z pyska kawałek rękawa szanownego księcia. – Myślisz, że co? Że będą się o ciebie bić?
        - Póki co zapraszasz takich, za których ja się powinienem bić… - wywróciłem oczami. Sułtan usiadł, wygładzając czarną suknię. Nie miałem pojęcia od kiedy władcy w tym kraju mogli nosić suknie, ale to on był sułtanem. Popatrzyłem na niego, słysząc ciężkie westchnienie.
        - Chciałbym sam sobie wybrać osobę, za którą będę musiał wyjść. – powiedziałem.
        - A czy właśnie nie masz takiej możliwości?
        - To jak wybierać między jedzeniem samolotowym, a szpitalnym. – bąknąłem. – A co, jeżeli niekoniecznie chcę bogatego buca?
        - Znowu zaczynasz… Ja zemdleję…
        - Sułtanie Mano-sama, proszę zaczekać z mdleniem! – do komnaty wszedł doradca mojego ojca – Wielki Wezyr. Nigdy za nim nie przepadałem. Ani za tym jego farbowanym gołębiem.
        - Słucham, Hizaki? – mój ojciec odwrócił się w stronę jakże mrocznie wyglądającego mężczyzny.
        - Czy mógłbym poprosić na słówko? – zapytał. Papuga na jego ramieniu zaczęła krzyczeć coś o ciągniku, kiedy mój ojciec się do niego zbliżył. – Gacuś, zamknij dziób. – mruknął Hizaki. Gackt, bo tak miała na imię papużka, wykonał swoje polecenie w mgnieniu oka. Mana popatrzył na to zauroczony i wepchnął ptaszysku krakersa do dzioba. Wyszli z mojego pokoju, zostawiając mnie samemu. Czułem się jak w więzieniu. Podjąłem już decyzję – nie zamierzałem tu zostać ani chwili dłużej.
      Nad ranem wymknąłem się po cichu wspinając się po murze. Cholera, że też nie pomyślałem jak z tego zejść… Po drugiej stronie znalazłem się, ześlizgując się po jedynym, suchym drzewie w okolicy. Niestety spadłem w jakieś kolczaste zarośla. Uniosłem głowę, wyglądając zza krzewów, żeby zorientować się we własnym położeniu. Leżałem na…
          - Zboczeniec! – usłyszałem gdzieś spod siebie. Różowowłosy mężczyzna z dramatyzmem w oczach podciągał spodnie.
        - Ale bydlak… - palnąłem pełen podziwu.
       - Nie gap się i daj mi podciągnąć te gacie! – pisnął. Zrzucił mnie z siebie. Odwrócił się tyłem do mnie, a przodem do obsikanego muru i poprawił ubranie.
        - Zawsze tak się witasz? – spytał z pretensją głosie.
        - Pierwszy raz. – mruknąłem. Zacząłem mieć przez niego kompleksy.
        - Koichi. – wyciągnął do mnie prawą rękę.
        - Jesteś praworęczny…? – zapytałem, wstrzymując się przed uściskiem dłoni.
        - Och… Wybacz. – podał mi lewą rękę. Uścisnąłem ją już bez większej niechęci.
        - Tsuzuku.
        - Rodzice cię nie kochają? Kto nazywa tak swoje dziecko? – parsknął. Nagle zza krzaków wyskoczył jakiś poruszający się na czterech kończynach dziwoląg. Wskoczyłem Koichiemu na ręce wystraszony. Dziwoląg prychnął.
        - Zboczeniec kopyta do góry! Szybko, Meto nie znać litość!
        - Spokojnie, Meto. Niegroźny.
Popatrzyłem na Koichiego. Odstawił mnie na ziemię.
         - Tsuzuku, to jest Meto. Jest trochę przewrażliwiony.
         - Rodzice nie kochać Tsuzuku? Kto nazywać dziecko Tsuzuku? – roześmiał się dziwoląg.
          - Odwalcie się od mojego imienia, okej?  - prychnąłem.
          - Dobra, Tsuzuku. – roześmiał się różowowłosy. Meto zawtórował mu. Wkurzyli mnie. Poszedłem w stronę miasta, strzelając księżniczkowego focha. Zdenerwowałem się. Nikt nie będzie znieważał imienia, które nadał mi ukochany ojciec. Nie mieli pojęcia, kim jestem i tak miało pozostać. Poranek spędziłem siedząc na schodach, obserwując ludzi. W sumie miałem sporo szczęścia. Kiedy rynek zaczął już żyć własnym życiem, postanowiłem się przespacerować. Nałożyłem na głowę kaptur. Nie mogli mnie rozpoznać, tu roiło się od tych półgłówków z armii Hizakiego. Ten pudel chodził między straganami z zadartym nosem, siwy zmieniał bandaż na dłoniach, a Diplodok odbezpieczał plastikowy karabin. Odwróciłem się i zauważyłem jakieś dziecko, które patrzyło smutno na stragan pełen pieczywa. Zacząłem poszukiwać wzrokiem właściciela. Dałem dziecku bagietkę.
         - Dziękuję! – ucieszyło się i pobiegło gdzieś. Nie zdążyłem sprawdzić gdzie, bo ktoś złapał mnie za nadgarstki. Wystraszyłem się.
          - Mon Dieu, złodziej! Złodziej! – krzyknął. Zamachnął się na mnie czerstwą bagietką.
          - Błagam, monsieur! Zapłacę! – zamknąłem oczy, oczekując ciosu. Doczekałem się jednak tylko głośnego jęku. Sprzedawca upadł na ziemię, a zza niego wyrósł znajomy różowowłosy i jego psychol.
       - Oczy ważki. Popisowy atak. – Koichi popatrzył na swoją rękę z dumą. Ważki mają wielkie oczy… Piekarz obecnie też takie miał. – Nic ci nie jest? – zapytał mój wybawca.
       - Nie. Dzięki. – uśmiechnąłem się.
Nagle usłyszałem znajomy głos.
        - Yuki, Teru!
        - Sruki, Sreru. Sam sobie ich łap, a nie się szlajasz. – prychnął siwek. Koichi puknął mnie w ramię.
        - Zwijamy. – powiedział, po czym pociągnął mnie za rękaw. Biegłem razem z nimi, sam nie wiedząc gdzie. Uciekałem przed ludźmi, którzy mi się kłaniali. Odwróciłem się. Cała trójka biegła za nami. Nawet się nie obejrzałem, a ich zgubiliśmy.
        - Co za idiota zatrudnia takich imbecyli? – westchnął, idąc przed siebie. Meto obserwował mnie uważnie.
        - Hizaki. – odparłem mimochodem.
        - Hizaki?
        - Nie znacie go?
        - Po prostu myślałem, że walczy samodzielnie. Na lepsze by mu to wyszło.
        - Cholera go wie. – mruknąłem.
 Tu pojawił się moment nieco niezręcznej ciszy. Koichi zaprowadził mnie do jakiejś ruiny i usiadł na parapecie. Dziwoląg położył mi się na nogach i warczał przy każdym moim ruchu.
        - Kim ty właściwie jesteś i skąd się urwałeś? Rzadko się tu widuje takie damulki. – zaśmiał się. Damulki. Też coś.
        - Spadłem ci z nieba. – bąknąłem.
        - Dosłownie. – uśmiechnął się, patrząc mi w oczy. – Pokażę ci coś.
Odsunął zasłonę. Moim oczom ukazał się widok na moją własną chatę.
        - Piękne, nie? Żyć tam to musi być coś…
        - …okropnego.
        - Możesz mieć wszystko, niczym się nie martwić. A to miejsce…
        - Tamto miejsce jest jak…
        - Więzienie. – zakończyliśmy swoje wypowiedzi jednocześnie. Popatrzyliśmy na siebie. Meto ugryzł mnie w kostkę. Jęknąłem boleśnie. Co ten wariat sobie wyobrażał?
        - Stawiasz mi melona. – wyszczerzył się różowowłosy.
        - Tu są! – podskoczyłem nagle, usłyszawszy głosik Pudla. Meto zaczął szczekać i warczeć.
        - Iść stąd bo pożałować!
        - Brać ich!
W tym momencie zdjąłem kaptur.
      - Stop! – krzyknąłem.
      - Wasza wysokość… - Pudel pokłonił się, ciągnąc za sobą resztę, łącznie z Koichim. Meto i tak już leżał pod jego butem.
      - Wypuścić ich. – rozkazałem.
      - My wykonujemy rozkaz. Ty, wasza wysokość, możesz tylko rozkazać Hizakiemu go wypuścić.
 Do jasnej Anielki, gdzie kupić arszenik?

(Koichi)
     Zabrano mnie do lochu. Kim był ten koleś? Tą sławną „księżniczką”? W życiu na mnie nie spojrzy. Po drugie to dosyć dziwne, żeby księżniczka była facetem. Siedziałem w lochu, kiedy Meto wpadł przez okno.
        - Meto! Chodź tu! – ucieszyłem się, widząc przyjaciela na parapecie.
        - Wpakować się, głupi Koichi. – mamrotał, uwalniając mnie z łańcuchów. – A wszystko przez brzydka facet z brzydka imię…
        - Daruj sobie… On… Ja myślę, że…
        - Koichi darować sobie to pieprzenie, a Meto nie gryźć. – bąknął. Wywróciłem oczami. Nigdy nie lubił takiego pierdolenia.
         - I tak nie ma szans, żeby mnie zechciał. Nie mam nic. – westchnąłem.
         - Możesz mieć wszystko. – przerwał nam wesoły głosik. Z ciemności wyszła mała, grubiutka dziewczynka, mówiąca głosem starej baby. Chociaż… Kiedy zdjęła chustę zacząłem mieć wątpliwości co do tego, czy na pewno była to mała dziewczynka. – Synek, jest na pustyni, przy krzyżu taka jaskinia. Złota to tam od cholery! A ja chcę tylko jedną rzecz. Jak mi przyniesiesz tę jedną rzecz, to ja ci to złoto dam jeszcze z nadwyżką! – mówiła radośnie stara kobieta. – Kości mam już stare… Nie uniosę…
Popatrzyłem na Meto. Czemu nie? Mojemu przyjacielowi aż błyszczały oczy, mimo podejrzliwych spojrzeń rzucanych staruszce praktycznie bez przerwy.
        - Jak Koichi i Meto wyjść?
        - Żaden problem!
Staruszka wyjęła granat z kieszeni, rzuciła nim w ścianę, wyciągając wcześniej zawleczkę. Padliśmy na ziemię wystraszeni.
         - Ale dupki! To był troll! Serio myślicie, że babcie się napieprzają granatami? – staruszka zaczęła się diabolicznie śmiać. Kopnęła mur, a jedna betonowa płyta wypadła, ukazując przejście.
        - To jak? Stoi?
        - Stoi.
        - Lampa jest dla mnie. Reszta twoja. Tu masz mapę, powodzenia. – uśmiechnęła się staruszka. Zamknęła za nami tunel.

A więc poszliśmy. Przeprawa nie trwała długo. Odnosiłem jakieś dziwne wrażenie bycia teleportowanym, ale to ponoć normalne na pustyni. Stanęliśmy przed krzyżem. Nagle spod piasku wyłoniła się lwia głowa.
         - Wejdź – powiedział piaskowy demon. – Nie ruszaj nic, prócz garnka.
         - Garnka? Przyszedłem po lampę.
         - Ze względów komfortu zamieniliśmy lampę na garnek. Lampę też możesz wziąć, a co. Reszty…. Nie tykać!
 Wciągnąłem Meto do wnętrza paszczy piaskowego lwa. Starał się stawiać opór, ale piasek był suchy i bardzo łatwo się go ciągnęło. Po wejściu ukazała się nam masa kosztowności. Meto już chciał się rzucić w górę złota, ale upomniałem go, że nie mogliśmy tego zrobić. Co jak co, piaskowa głowa robiła wrażenie i budziła respekt nawet nie będąc Hizakim. Przed nim drżał każdy, bez względu na wiek, stan cywilny i status majątkowy. Mówili kiedyś, że facet skompresował (cokolwiek to znaczy) kiedyś jednego ze swoich strażników za jedzenie na służbie. Poszliśmy w głąb jaskini. Kto szedł,  ten szedł. Meto jechał na odwłoku, tworząc za sobą jakąś marną makietę Rowu Mariańskiego, czy innego cholerstwa. Nagle dostaliśmy się do komory, w której leżała… Była… Oblepiała ściany… Masa kosztowności.
        - Świeconki! – podniecał się Meto. Teraz to on ciągnął mnie, a ja kultywowałem naszą kilkuminutową tradycję drążenia rowów.
         - Nie dotykaj, bo piaskolew cię połknie! – krzyknąłem. Zatrzymał się. Odetchnąłem z ulgą.
          - Stary? – zacząłem.
          - No co?
          - Nie sądzisz, że tu za widno jak na siedem metrów pod ziemią?
          - Świeconki są.
          - To nie świeci tak samo z siebie. – prychnąłem. – Pamiętasz, co mieliśmy stąd zabrać?
          - Świeconki!?
          - Lampę, ociekaczu do sałaty.
          - Ociekaczu do sałaty?!
          - Jesteście tak samo nieprzydatni! – uniosłem głos. Poszedłem szukać źródła światła. Gdzieś musiało jakieś być. W końcu dotarłem do lampy naftowej umieszczonej w centrum tych świecidełek. Że też ktoś mógł tak bardzo ją chcieć. Wziąłem lampę, po czym potknąłem się o garnek. Zabrałem go ze sobą, im więcej tym lepiej. Kątem oka zauważyłem jak Meto bierze w zęby monetę.
             - Sztuczne być!
             - Sam jesteś sztuczny. – odezwał się jakiś głos,  powodując, że ściany zadrżały. Uderzyłem się z otwartej dłoni w czoło. Idiota, idiota, idiota. Zaczęliśmy biec z garnkiem i lampą. Nagle ziemia uciekła mi spod nóg. Rozejrzałem się. Właśnie lecieliśmy razem z Meto na jakimś chodniku. Czy w tym powietrzu były opary jakiejś halucynogennej substancji? Zamknąłem oczy i czekałem na śmierć. Nie nastąpiła ona jednak tak szybko, jak się tego spodziewałem. Wylądowałem na skale, której natychmiast się złapałem. Meto wisiał mi na nodze. Zdawał się być lżejszy, kiedy na mnie siadał. Zauważyłem rozradowaną twarz tamtej staruszki.
             - No, kochaneczku, lampeczka! – powiedziała swoim wesołym głosikiem. Podała mi rękę. Bez problemu wciągnęła nas na górę. Zabrała mi lampę i zepchnęła w przepaść razem z garnkiem.
A już myślałem, że nie umrę.
I nie umarłem. Wylądowałem na chodniku. Ja, mój garnek i Meto. Westchnąłem ciężko. Nagle  zrobiło się ciemno i wszystko wokół runęło. Schroniliśmy się w jakiejś szczelinie skalnej. Dochodziło do nas tylko trochę światła z zewnątrz, przez zawalone, pokruszone ściany. Popatrzyłem na dywanik i na Meto, który na niego szczekał.
             - Przymknij się.
             - Włóczka latać! Rozumieć Koichi? Włóczka latać!
Wywróciłem oczami. Popatrzyłem na garnek. Z nerwów rzuciłem nim o skałę. Nie potłukł się.
             - Może dlatego, że to czysta stal nierdzewna? – odpowiedziało mi COŚ.
Jeżeli ktoś słyszy głosy, to chyba z nim źle…
             - Nie jesteś chory, jesteś po prostu idiotą.
             - Gdzie, kto! – pisnąłem.
             - Zluzuj majty, najpierw pieprznąłeś mną o ścianę, a teraz się drzesz, łeb mnie boli.
Z garnka wyskoczył wysoki, czarnowłosy mężczyzna. Uderzył głową o sklepienie, które pękło i otworzyło nam drogę na wolność. – Zawsze to samo… - prychnął, otrzepując włosy. Meto nie wiedział, na kogo szczekać. Usiadł na dywaniku i warczał na wielkoluda.
          - Kim ty jesteś?
          - No jak to kim? Dżinem.
Gorsze imię niż Tsuzuku.
          - Tak myślisz? To mów mi Masashi.
          - Czytasz mi w myślach!?
          - Możliwe. Wyjdziesz stąd w końcu, czy będziesz się tak gapić? – prychnął.
          - Racja. – mruknąłem. Wziąłem garnek. Wyszliśmy na zewnątrz, na pustynię. – Czemu jesteś w garnku, a nie w lampie? Dżiny są z reguły w lampach.
          - Lampę zabrał ten brzydal, prawda?
          - Stara baba.
          - Też pasuje. Hizaki.
          - Hizaki?
          - Cały czas tak próbuje zdobyć lampę. Dlatego razem z Jennifer postanowiliśmy przenieść mnie do garnka.
          - Jennifer? O co tu chodzi!?
          - Jennifer to ta jaskinia. – mruknął. A Hizaki szuka ludzi do zabrania mnie stąd po całym Agrabahu.           
          - Stary, jesteś w Sosnowcu. – uświadomiłem go.
          - Sosnowcu? – rozejrzał się. – Faktycznie…
Wokół była wyłącznie pustynia.
          - A po co ty Hizakiemu?
          - Idiota zamienił mnie w dżina, po czym zgubił. Najwyraźniej zapomniał, że skoro ma moc zamieniania ludzi w dżiny, to wcale nie będę mu potrzebny. – mruknął. Dziwny facet. – Gdzie on teraz jest?
          - W zamku. Najpewniej.
          - Super, zaprowadzisz mnie. – ucieszył się i teleportował nas do miasta. – Mówiłem ci, że masz prawo do trzech życzeń? – zapytał. Uśmiechnąłem się pod nosem.
          - Nie, coś się znajdzie. – zaśmiałem się.
          - I czego się jarzysz?
          - Wiesz… Jest taki jeden seksiak…
          - No nie! Ja sam przez was wszystkich homo zostanę. Od razu mówię – nie ma mowy, żebym kazał mu się w tobie zakochać.
          - Ale nie, nie, nie… Ja bym po prostu chciał być trochę bo… Zrób ze mnie księcia, ziom.
          - Jak sobie życzysz. – pokłonił się i wokół mnie pojawiła się chmura dymu. Nic nie widziałem. Ale… Byłem bogaty.
          - O stary, dobry jesteś!
          - No, dziękuję. – czarnowłosy zarumienił się i zakrył uśmiech dłonią. – A weźmiesz mnie ze sobą do pałacu? – zapytał głosikiem małej dziewczynki. – Proooooszę…
          - Meto, weźmiesz garnek? – zapytałem. Dżin zaczął chrząkać nerwowo.
          - Meto nie móc! Meto umierać! – darł się słoń, krążąc wokół mnie jak satelita.
          - Zamieniłeś go w słonia? Serio?! – zapytałem, patrząc się na Masashiego. Ten rozpłakał się.
          - N-nie krzycz na mnie… - pisnął i skulił się na ziemi. Nawet Meto się zatrzymał.
          - Ej, Dżin. Nic Meto nie być. Meto mieć duży siusiak. – oświadczył słoń, po czym odbiegł. Przytuliłem płaczącego dżina.
          - Jestem beznadziejny! Nawet nie umiem życzeń spełniać! – jęknął żałośnie.
          - Ćśśś, już spokojnie… - pogłaskałem go po plecach. Przytulił się do mnie, zasmarkując mi ubranie. – Jest okej. Mam taki pomysł, żebyś już nie był smutny. – uśmiechnąłem się.
          - Taaak? A jaki? – popatrzył na mnie, wyglądając na pocieszonego.
          - Jedno życzenie będzie specjalnie dla ciebie. Czego byś chciał?
          - Ja…?        
          - Tak, ty. – skorzystałem, że rozluźnił nieco uścisk i odsunąłem się nieco
           - Ja… Ja bym chciał być wolny… - szepnął Masashi.
           - Zapamiętam. Obiecuję, że ostatnie życzenie będzie twoje. – uśmiechnąłem się. Czarnowłosy olbrzym rzucił się na mnie i zaczął mnie całować po twarzy.
           - Uspokój się, bo cofnę obietnicę. – prychnąłem, wycierając się. Fuj. – Ile czasu jesteś zamknięty?
           - Jakieś… Kilka lat?
Już wiedziałem, czemu tak waliło mu z pyska.
            - Dobra, jestem księciem. Jadę do Tsuzuku!
Niewiele upłynęło czasu, nim na wiernym mi słoniu, z garnkiem w rękach dojechałem do pałacu. Teraz na mnie spojrzy nieco inaczej!

Nawet nie spodziewałem się, że aż tak.
Uciekałem razem z moim słoniem przed jakimś pojebem, a Tsuzuku wyzywał mnie od… Od czego mnie nie wyzywał? Po chwili zatrzymałem się. Dziwny człowiek, który mnie gonił także się zatrzymał. Zaczęli z Meto obwąchiwać sobie tyłki. Tsuzuku wyszedł przed zamek. Był taki… Wow. Wyglądał jeszcze lepiej niż wtedy, gdy się poznaliśmy.
           - Jeszcze tu jesteś?
           - Tsuzuku… To ja! Koichi! – zdjąłem nakrycie głowy, ukazując różowe włosy farbowane burakami.
           - Ty? Co ci się stało?
           - Pomyślałem sobie… Że spadłeś mi z nieba…
           - Z nieba? To był mur.
           - Nawet jeśli…
           - Liczysz, że spojrzę na kogoś, kto leje na mój dom?
Zatkało mnie. W co on się bawił?
           - Trochę… - podrapałem się po głowie. Usłyszałem krzyk. Meto zamienił się z powrotem w Meto, a zza drzewa uśmiechnął się do mnie Masashi.
           - O. Skąd on się tu wziął?
           - Był tu cały czas. – uśmiechnąłem się. Tsuzuku pogłaskał Meto za uchem, na co ten prawie odgryzł mu nos.
           - Ty nie tykać Meto, księżniczka. To Koichi lubić dupa. – prychnął i powrócił do wąchania zadka zwierzątka Tsuzuku. Pieprzony hipokryta.
            - Wybacz. Chciałbym cię zapytać, śliczny, czy… Nie zechcesz się przelecieć?
            - Co?! Nie jestem taki łatwy!
            - W sensie na dywanie. – powiedziałem, stając na moim prywatnym pojeździe. – chodź. – podałem Tsuzuku rękę. Podszedł do mnie. Dywanik ruszył w górę.
            - Co to jest! Hizaki! Tato! Ksiądz!
Usłyszałem pisk z dołu. Dżin wystrzelił do nas jak z procy.
            - Uciekać! Hizaki idzie! – pisnął przerażony. Usiadł obok mnie na dywanie i zaczął się do mnie tulić. Tsuzuku odwrócił głowę zdegustowany. Odsunąłem od siebie Masashiego i przytuliłem tę właściwą osobę.
            - I jak ci się podoba?
            - Jest ładnie.
Nagle wokół nas zaczęły przelatywać pociski. Wystraszyłem się na śmierć. W końcu dywanik dostał, pomimo usilnych starań mojego przyjaciela. Chodnik zesztywniał i zaczął opadać na ziemię. Zamknęliśmy oczy, kolejny raz oczekując śmierci. Która znowu tylko robiła sobie z nas jaja.
          - Co tu się odpierdala?! – wydarł się brzydki facet w sukience.
Może jednak umrę?
           - Ty! Ty! Ty nie żyjesz! – krzyknął.
           - Żyję.
           - Zabiłem cię.
           - Nie. – pokręciłem głową. Tsuzuku stanął przede mną. Hizaki odepchnął go na bok. – Masashi! Ten kolo idzie do gara, a ty jesteś wolny. Spełniaj! – krzyknąłem, a zadowolony brunet wziął się do pracy. Stanął przed Hizakim, pokazując mu środkowy palec.
           - Zawsze chciałem to zrobić, cholera, zawsze! – zapiszczał radośnie.
           - To dlatego w lampie cię nie było! Za dużo żarłeś!
           - Odkupiłem sobie te wszystkie lata, kiedy całe moje, Yukiego, Kamijo i Teru porcje pożerałeś ty i twoja tępa papuga… Właśnie, gdzie ona jest? – zapytał.
Obok nas przemknął ciągnik, za kółkiem siedziała papuga. Za ciągnikiem biegł pogrążony w rozpaczy sułtan.
            - Mniejsza. Do gara! – wykrzyczał Masashi. Hizaki zwinął się, zaharczał i… Zniknął. A garnek zaczął drastycznie zmieniać kształt.
            - Tatusiu! – jęknął Tsuzuku, biegnąc za sułtanem. Ale Masashi był szybszy. Zamienił ciągnik w krowi placek.
           - Serio? – spojrzałem na niego.
           - Nic mi lepszego nie przyszło do głowy! – już zbierało mu się na płacz, kiedy Meto polizał go po twarzy. Odetchnąłem z ulgą.
           - No już, Masashi być mądry. Patrz, teraz już się nie kłócić ci dwa.
Jak na ironię – aktualnie żaden z nich – ani papuga, ani sułtan – nie chciał z powrotem swojego ciągnika. Papuga odleciała, przeklinając całe królestwo. Garnek został wyrzucony przez Masashiego w stronę pustyni. Sułtan spojrzał na mnie.
           - Bohater. – uśmiechnął się. Tsuzuku podleciał do mnie i pocałował mnie w policzek. W końcu. W końcu ktoś mnie docenił. Zrobiło się cicho. Usłyszałem ciche powarkiwanie. Zwinięty w rulon dywanik wykonywał ruchy robaczkowe. Z jednego końca wystawała głowa Meto i tego dziwoląga księżniczki.
           - Zero! – zniesmaczył się Tsuzuku. Ten jednak wywalił tylko jęzor. Nie pozostało mi nic innego, jak posłać Meto mordercze spojrzenie i żyć z moją księżniczką u boku długo i szczęśliwie.

               

           

4 komentarze:

  1. I ty w poprzednim poście pisałaś, że się wypalasz?
    Cieszyłam się jak Meto do szafy gdy przeczytałam tytuł, bo Tsuzuku x Koichi to mój OTP. :') Dużo, dużo super tekstów, podoba mi się ten z ociekaczem do sałaty. XDD Teru trzymający miecz odwrotnie = napad szaleńczego rechotu. Kurczę, wstyd mi bo ty dajesz długi (i świetny ♥) post a ja znowu taki króciutki komentarz, mam nadzieję, że to wybaczalne. ;_;

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam nadzieję że to nie było pięć męczących godzin, bo widząc już sam tytuł (i szczególnie to co jest w nawiasie) piszczałam jak jakaś wuwuzela.
    I znowu czytałam w nocy, bo późnym wieczorem byłam tak podjarana tym, że oboru post oboru pralka oboru opowiadanie oboru takie dlugie oboru tsuzuku x koichi *tu nosebleed*, że nie umiałam skupić się na tym co czytam. :")
    Dwa razy sturlałam się z łóżka, gryząc misia i starając się chronić telefon przed rozwaleniem, bo jakby mi zdechł to bym nie wytrzymała tych ośmiu godzin pogrążenia w niewiedzy co będzie w opowiadaniu dalej.
    Teraz wypisałabym zdania, które mnie rozśmieszkowały do tego stopnia, że byłam gotowa potraktować zębami swoją najkochańsza kulkę pluszu i sztucznego futra (wiesz, mam bardzo dziwny i głośny śmiech, jest to ten rodzaj śmiechu, którego wolałabyś nie usłyszeć w środku nocy)... Ale, kurczę,
    nie zacytuję bo opcja kopiuj-wklej w moim telefonie doprowadziłaby do szału choćby i buddyjskiego mnicha, no.
    I świetny miks bajek zrobiłaś i teksty zwalające z nóg (w moim wypadku z łóżka).
    Czyste, *polskie słowo, którym okazujemy wszystkie możliwe emocje, ale jestem damą więc go nie użyję*, złoto.

    ~Saggie

    OdpowiedzUsuń
  3. dotarłam dopiero do starego Kaoru, ale już kocham!

    OdpowiedzUsuń
  4. 50 par szarawarów Koichiego (Koichi x Tsuzuku) - tego potrzebowałam XDD

    OdpowiedzUsuń

Skoro już to czytasz, może byłoby warto coś po sobie zostawić? :D