W końcu nadszedł dzień, w którym mój stan psychiczny jest na tyle słaby, że każdy scenariusz opowiadania kończyłby się samobójstwem wszystkich.
O ironio.
Dziękuję Wam za te półtora roku, bo czasem miły komentarz był jedynym powodem do uśmiechu danego dnia. Może jeszcze kiedyś coś napiszę, nie jestem w stanie teraz tego powiedzieć. Raczej nie.
Z całego serduszka życzę wszystkim co coś tworzą ogromnych ilości weny i nieskończoności zapału. Fajnie było czuć, że ktoś chce marnować czas na czytanie moich wypocin i jeszcze czerpie z tego przyjemność.♥
Czas więc wyłączyć pralkę, bo szwankuje elektrownia. Jeszcze się jakieś zwarcie zrobi, czy coś. Nie wiem, nie jestem elektrykiem.
Pralka Automatyczna
niedziela, 9 października 2016
piątek, 16 września 2016
Holidays #2
Wspominki z wakacji... Tak, miałam do napisania drugą część - lepiej późno niż wcale, poza tym nie chcę nikogo dołować szkolną serią. Jeżeli są błędy, możecie rzucać we mnie spleśniałymi awokado. Nie lubię awokado, a pleśń mi potrzebna do pracy badawczej, niechaj wasze wysiłki nie idą na marne.
Osóbki zainteresowane psychiatrykiem zapraszam do obserwowania i przeglądania tejże pięknej zakładki - zamierzam ogarnąć ją tak na poważnie, do końca. Bo coś mi to nie wyszło chyba... Chyba na pewno.
Miłego czytanka i ogólnie szczęścia w życiu, bo mam dzisiaj dobry humor.
Osóbki zainteresowane psychiatrykiem zapraszam do obserwowania i przeglądania tejże pięknej zakładki - zamierzam ogarnąć ją tak na poważnie, do końca. Bo coś mi to nie wyszło chyba... Chyba na pewno.
Miłego czytanka i ogólnie szczęścia w życiu, bo mam dzisiaj dobry humor.
-----------------------------------------------------------------------------------
Dożycie do końca tego pierdolonego wyjazdu było nie lada wyzwaniem dla każdej istoty będącej w stanie wykonywać podstawowe czynności życiowe. Cazqui razem z Zinem i Natsu odprawiali dzikie modły nad swoimi wędkami, by łowiły tylko to, do czego de facto wędki zostały stworzone. Za nich z kolei modlił się Teru i Kyo, świadomi tego, co może się wydarzyć jeżeli modlitwy wędkarzy nie zadziałają. Hizaki i Kaoru zostali poddani kwarantannie. Dryfowali na rowerku wodnym zabezpieczony, prowizoryczną kotwicą, a ktoś od czasu do czasu dostarczał im alkohol. Tylko i wyłącznie dlatego w dalszym ciągu się tam znajdowali – ich stopień upojenia był wystarczająco wysoki, by nie byli się w stanie podnieść. Jeżeli już by się to udało, skończyłoby się to rychłym upadkiem.
Die właśnie pluskał się przy brzegu jeziora, gdy nakryła go ogromna fala. I wszyscy już wiedzieli. Była tylko jedna osoba, która mogła zrobić taki plusk wpadając do wody i z pewnością nie był to Kaoru, Zin, Natsu, Cazqui ani Die. Rozległ się gardłowy wrzask, który spłoszył absolutnie wszystkie ptaki z okolicznych drzew.
- Te! Siężniczk się utopuje! – Kaoru zaczął machać rękami.
- Na zdrowie! – Daichi uniósł szklankę z drinkiem i napił się zadowolony, poprawiając kapelusz.
- Utopuje się mocno! – ocenił lider Dir en Grey.
- Rzuś mi soś! – wybełkotał Hizaki. Kaoru zaczął rozglądać się za czymkolwiek, co można by było rzucić pozornie tonącemu. Jedyną rzeczą, jaka przykuła jego uwagę był naprężony sznurek zwisający z jednej strony tej pływającej góry plastiku i włókna szklanego. Zaczął ciągnąć za niego z całej siły, nie do końca świadomy do czego służyło owe ustrojstwo. Gdy już udało mu się wydostać z wody wielki kamień przytwierdzony do końcówki sznura, rzucił nim w Hizakiego.
- Łap! – zarechotał.
- Nie poszło ci soś… - skomentował Hizaki, który wcale nie sprawiał wrażenia, że tonie.
- Wyciągamy ich? – Teru szturchnął Kyo w ramię. – Nie wyrobimy z wódą jak tak dalej pójdzie.
- Popływałbym, a od skażenia jesteśmy o włos. – bąknął łysy. Nałożywszy kaszkiet wstał i wszedł do wody. W jego ślady poszedł białowłosy. Z zainteresowaniem obserwował jak niższemu widać było coraz mniej głowy. Potem był tylko płynący kaszkiet. Zdecydował się podnieść nakrycie głowy z lustra wody. Nic pod nim nie było. Zatrzymał się.
- Kyo?
Dwa metry dalej pojawiły się bąbelki. Niedługo później rowerek zaczął się przybliżać razem z Hizakim. Kyo wyłaniał się stopniowo z wody, ciągnąc całe towarzystwo za kotwicę. Wyrwał swój kaszkiecik z rąk Teru i nałożył sobie na głowę. Zacumował statek i wrócił do wcześniejszej pozycji. Gitarzysta popatrzył na niego zdezorientowany, aczkolwiek pełen uznania. Pokiwał głową, okazując poszanowanie starszemu koledze.
Tak właśnie zakończył się epizod tejże dzikiej baśni opowiadającej o losach dwojga dyktatorów. Ich honor z pewnością mógłby utonąć, gdyby w ogóle istniał.
Daichi właśnie zajmował się wypasem ślimaków na ogrodzonym terenie do tego przeznaczonym. Masa poprosił go o przypilnowanie jego zwierzątek, podczas gdy sam zamierzał iść schwytać resztę rozhulanej trzody. Nie zważając na flegmatyczne ruchy swoich pupili, zbierał je z prędkością światła, po czym wrzucał do wiaderka i zanosił do zagrody, przy której siedział Daichi, trzymając stopy w misce z wodą. Trzepnięty przez basistę w łydkę uniósł jedynie brew, zsuwając okulary przeciwsłoneczne i spoglądając na niego spod ronda kapelusza z wyższością.
- To poidło. Czy ja ci trzymam giry w szklance? – wysyczał Masa i wyciągnął, a raczej wyrzucił jego kończyny z miski i obrzucił zażenowanym spojrzeniem. – Dupek. – skwitował i odszedł, dozbierać sobie podopiecznych. Kiedy już mu się znudziło, postanowił każdego ze ślimaków podpisać na skorupce imieniem i nazwiskiem. Swoim, bo czemu nie. Daichi obserwował go uważnie.
- Każdy będzie miał na imię Masa?
- Tak.
- Tak ma na imię twój pies, kot…
- I siedmioro braci.
- Dobrze, że nie nazywasz swoich butów.
- Zamknij się, Masa. – mruknął Masa, wywołując wyraz dość poważnej konsternacji na twarzy gitarzysty. Cóż miał poradzić, że nie miał pamięci do nazwisk? Gdyby wszystko na tym świecie nazywało się „Masa”, życie byłoby piękniejsze. W końcu niektórych pojęć się nie definiuje. Mówią, że nie trzeba, ale po prostu się nie da. Masy nie dało się zdefiniować. Był po prostu Masą w całej swojej masie i byciu Masą, A więc siedział tak, wypisując ślimakom na skorupkach szlachetne cztery litery swojego imienia, co większym dorzucając także nazwisko, które zdarzało mu się zapominać.
Tymczasem niczym się nie przejmujący Natsu, Zin i Cazqui zajmowali się łowieniem obiadu, ewentualnie kolacji.
- Ryba! – rozpruł się Zin, wyciągając z wody wielkiego suma. Jego radość nie trwała jednak za długo. Coś zaczęło zbliżać się ku nim w zabójczym tempie. Było wielkie i białe i tylko to byli w stanie zauważyć, zanim przemknęło przez molo, zbierając pięknego suma z haczyka wędki i wpadło do wody, tworząc z niej coś na kształt grzyba atomowego. Zapadła cisza. Zin skrzywił się, wyglądał jak kilkuletnie dziecko kiedy odbierzesz mu lizaka. Co prawda nie zamierzał lizać swojej zdobyczy, a przynajmniej nie przed usmażeniem, ale strata była równie bolesna. Zapadła cisza. Z wody wyłoniło sie coś białego z wyciętymi dwoma dziurami, prawdopodobnie na oczy tego stwora.
- Oddaj moją rybę! - fuknął Zin. W pewnej chwili wszyscy zwrócili się w stronę, z której przybyło owe coś. Z górki zbiegali zmęczeni Yuki i Masashi. Yuki z gracją przeskoczył przez nawalonego Hizakiego udającego fokę, a Masashi zaraz za nim wyłożył się jak długi, potykając się o gitarzystę. Kiedy chmura kurzu opadła, Yuki był już na molo zdyszany.
- Kamijo! Kamijo? - zawołał.
- Kamijo! - roześmiał sie Hizaki, pełzając w stronę Masashiego.
- Kamijo! - zawołał Teru. Zin kierując się resztą, również zaczął wołać wokalistę. Hiro wyjrzał z namiotu i wyśpiewał jego imię. Wkrótce nie było już osoby, która nie krzyczałaby imienia Kamijo.
- Płoszycie Masę! On się boi! - jęknął Masa, głaszcząc ślimaka po skorupce. Cazquiemu także w końcu puściły nerwy.
- Obstawiam, że to to białe. - wskazał na wyłaniające się z wody coś.
- Kamijo! - pisnął Yuki i wskoczył do wody, by wyciągnąć stwora, który jeszcze minutę temu zakłócił spokój, przecinając powietrze niczym żyletka. Dopłynął z nim do molo, gdzie już stał Masashi gotów wyciągnąć wokalistę. Zdjął z niego białą szmatę i widząc, że jest nieprzytomny załamał się i zaczął płakać. Yuki wyszedł z wody, odwrócił Masashiego tyłem do leżącego i uderzył z pięści w krocze, powodując, że upadł on na pierś wokalisty. Z ust Kamijo powstało coś na kształt gejzera. Zaczął kaszleć i łapać oddech.
- Brawo, Masashi. - uśmiechnął się Yuki. - A ty co? BHP nie znasz?! - krzyknął na Kamijo. Zin spostrzegł, że wokalista miał na sobie wrotki. Poczerwieniał ze złości. Zaczął podskakiwać i piszczeć niczym czajnik, w którym wrze woda.
- Wszystko mi zabierzesz! Zespół, fanów i jeszcze ryby! Nienawidzę cię! - pisnął i uciekł do swojego namiotu. Kamijo właśnie przestał się krztusić.
- Bonjour.
- Bonjour! - Kaoru obudził się, zaczynając machać swoją podręczną flagą Francji. Wokalista uśmiechnął się najszerzej jak umiał i również wyciągnął z kieszeni swoją przemoczoną miniaturkę symbolu narodowego żabojadów.
- Frère! – jęknął wzruszony. Yuki machnął ręką i poszedł usiąść przy stole, dopić cały alkohol, jaki tylko znalazł. Niewiele tego było dzięki Hizakiemu, który podpełznął do niego i zaczął przyglądać mu się wzrokiem słodkiego kotka, którego oko wcale nie słodko postanowiło obserwować raz Yukiego, a raz stojące za gitarzystą krzesło. Niemogący na to patrzeć perkusista rzucił mu krakersa.
- Ty już nie pijesz.
- Takiej foczce... Odmówisz... ? – foczka uniosła brew i spódniczkę. Yuki zamarł. Można było odnieść wrażenie, że zamienił się w kamień.
- Mów na niego Bazyliszek. – oświadczył powoli trzeźwiejący Hime i wypił zawartość butelki wyciągniętej z ręki przyjaciela. – Hołota, żreć mi się chce!
- Mi w sumie też. – westchnął Hiro rozmarzony. – Rybka z grilla...
- Żabie udka... – szepnął Kaoru, siadając obok Kamijo i opierając się o jego ramię. Wokalista zdjął wrotki, od tych marzeń zaczęło mu się robić naprawdę gorąco. Nachylił się nad uchem Kaoru.
- Opierdoliłbym ślimaka... – westchnął rozmarzony. Kaoru przywarł do niego i zamruczał.
- Czytasz mi w myślach...
Kyo widząc tę scenę zerzygał się do jeziora. (dop.aut. Koro rzygała z nim.)
- Chodź. Nałapiemy sobie. – zaproponował entuzjastycznie blondyn i pociągnął Kaoru za rękę w stronę brzegu.
Około godzinę później Cazqui zdecydował, że jeżeli on nie zabierze się za grillowanie to :
a) wszystko spłonie,
b) wszyscy spłoną,
c) spłoną wszyscy i wszystko,
d) Hizaki się wkurzy,
e) spłoną wszyscy, wszystko i Hizaki się wkurzy.
Można by było wyliczać w nieskończoność, aczkolwiek lepiej było po prostu wziąć się do pracy.
- Yuki, Masashi, Kamijo? Jecie z nami? – zapytał, by móc lepiej oszacować, czy wystarczy mu ryb, czy znowu będzie trzeba kogoś upić i udawać, że posiłku po prostu nie było. Masashi był właśnie zajęty rzucaniem Teru trzymającym na biodrach swoje żółte kółko do pływania na głęboką wodę. Kiedy usłyszał o jedzeniu, rzucił gitarzystą w taki sposób, że biedny wpadł do wody nogami do góry. Zestresowany Yuki jako mądra mama pośpieszył na ratunek. Kiedy wyciągnął Teru z wody, zauważywszy trzy piękne sztuki uwięzione w jego jamie ustnej, zadowolony oświadczył, że zjedzą. Gdy szedł zanieść jasnowłosemu ryby, Kamijo i Kaoru szli z talerzem pełnym małych muszelek udekorowanych sałatą. Razem trzymali swoje kulinarne dzieło, patrząc na siebie rozmarzonym wzrokiem. Yuki upuścił ryby na trawnik.
- Nigdy nie marzyłem, że zjem kolację z samym Ludwikiem XVII. – wymruczał gitarzysta, trzepocząc rzęsami. Cazqui podniósł ryby i przystąpił do pozbawiania ich flaków. To była bardzo odstresowująca praca, przy której mógł o niczym nie myśleć.
- No widzisz? – wokalista uniósł brew. Powędrowali w stronę mola, by zajadając się mięczakami obserwować zachód słońca i dyskutować o Paryżu. Po drodze jednak napotkali niewłaściwą osobę. Masa popatrzył na nich, po czym przeniósł wzrok na talerz. Zaszkliły mu się oczy.
- Masa! Masa! Boże, Masa! I Masa! – jęknął. – Jak mogliście?! – zaskowyczał boleśnie. Spojrzenie Kamijo powędrowało na talerz. Fakt, każdy ze ślimaków miał na skorupce koślawe cztery znaki formujące się w coś przypominającego wyraz wypowiedziany w takiej ilości przez tego dziwnego człowieka, który zastąpił im drogę. Aktualnie ten sam mężczyzna szarżował w stronę siedzącego na leżaku Daichiego. Podniósł poidło dla ślimaków i oblał gitarzystę. Ten obudzony krzyknął i zdjął przemoczony kapelusz.
- I jak pilnowałeś moich pełzaczków? Przez ciebie nie żyją!
- Kto?! Odchrzań się.
- Masa, Masa, Masa, Masa, Masa, Masa, Masa, Masa, Masa, Masa, Masa, Masa, Masa i Masa! – rozpłakał się basista. Daichi wzruszył ramionami.
- A gdzie tam, od razu nie żyją... Są z aniołkami. – uśmiechnął się Daichi, nie mając zielonego pojęcia o siedzących na molo aniołkach - Kamijo i Kaoru, którzy podsuwali sobie nawzajem przygotowane odpowiednio stworzonka do ust. Jedni kończą tak, inni inaczej. I nic tego nie zmieni.
Dożycie do końca tego pierdolonego wyjazdu było nie lada wyzwaniem dla każdej istoty będącej w stanie wykonywać podstawowe czynności życiowe. Cazqui razem z Zinem i Natsu odprawiali dzikie modły nad swoimi wędkami, by łowiły tylko to, do czego de facto wędki zostały stworzone. Za nich z kolei modlił się Teru i Kyo, świadomi tego, co może się wydarzyć jeżeli modlitwy wędkarzy nie zadziałają. Hizaki i Kaoru zostali poddani kwarantannie. Dryfowali na rowerku wodnym zabezpieczony, prowizoryczną kotwicą, a ktoś od czasu do czasu dostarczał im alkohol. Tylko i wyłącznie dlatego w dalszym ciągu się tam znajdowali – ich stopień upojenia był wystarczająco wysoki, by nie byli się w stanie podnieść. Jeżeli już by się to udało, skończyłoby się to rychłym upadkiem.
Die właśnie pluskał się przy brzegu jeziora, gdy nakryła go ogromna fala. I wszyscy już wiedzieli. Była tylko jedna osoba, która mogła zrobić taki plusk wpadając do wody i z pewnością nie był to Kaoru, Zin, Natsu, Cazqui ani Die. Rozległ się gardłowy wrzask, który spłoszył absolutnie wszystkie ptaki z okolicznych drzew.
- Te! Siężniczk się utopuje! – Kaoru zaczął machać rękami.
- Na zdrowie! – Daichi uniósł szklankę z drinkiem i napił się zadowolony, poprawiając kapelusz.
- Utopuje się mocno! – ocenił lider Dir en Grey.
- Rzuś mi soś! – wybełkotał Hizaki. Kaoru zaczął rozglądać się za czymkolwiek, co można by było rzucić pozornie tonącemu. Jedyną rzeczą, jaka przykuła jego uwagę był naprężony sznurek zwisający z jednej strony tej pływającej góry plastiku i włókna szklanego. Zaczął ciągnąć za niego z całej siły, nie do końca świadomy do czego służyło owe ustrojstwo. Gdy już udało mu się wydostać z wody wielki kamień przytwierdzony do końcówki sznura, rzucił nim w Hizakiego.
- Łap! – zarechotał.
- Nie poszło ci soś… - skomentował Hizaki, który wcale nie sprawiał wrażenia, że tonie.
- Wyciągamy ich? – Teru szturchnął Kyo w ramię. – Nie wyrobimy z wódą jak tak dalej pójdzie.
- Popływałbym, a od skażenia jesteśmy o włos. – bąknął łysy. Nałożywszy kaszkiet wstał i wszedł do wody. W jego ślady poszedł białowłosy. Z zainteresowaniem obserwował jak niższemu widać było coraz mniej głowy. Potem był tylko płynący kaszkiet. Zdecydował się podnieść nakrycie głowy z lustra wody. Nic pod nim nie było. Zatrzymał się.
- Kyo?
Dwa metry dalej pojawiły się bąbelki. Niedługo później rowerek zaczął się przybliżać razem z Hizakim. Kyo wyłaniał się stopniowo z wody, ciągnąc całe towarzystwo za kotwicę. Wyrwał swój kaszkiecik z rąk Teru i nałożył sobie na głowę. Zacumował statek i wrócił do wcześniejszej pozycji. Gitarzysta popatrzył na niego zdezorientowany, aczkolwiek pełen uznania. Pokiwał głową, okazując poszanowanie starszemu koledze.
Tak właśnie zakończył się epizod tejże dzikiej baśni opowiadającej o losach dwojga dyktatorów. Ich honor z pewnością mógłby utonąć, gdyby w ogóle istniał.
Daichi właśnie zajmował się wypasem ślimaków na ogrodzonym terenie do tego przeznaczonym. Masa poprosił go o przypilnowanie jego zwierzątek, podczas gdy sam zamierzał iść schwytać resztę rozhulanej trzody. Nie zważając na flegmatyczne ruchy swoich pupili, zbierał je z prędkością światła, po czym wrzucał do wiaderka i zanosił do zagrody, przy której siedział Daichi, trzymając stopy w misce z wodą. Trzepnięty przez basistę w łydkę uniósł jedynie brew, zsuwając okulary przeciwsłoneczne i spoglądając na niego spod ronda kapelusza z wyższością.
- To poidło. Czy ja ci trzymam giry w szklance? – wysyczał Masa i wyciągnął, a raczej wyrzucił jego kończyny z miski i obrzucił zażenowanym spojrzeniem. – Dupek. – skwitował i odszedł, dozbierać sobie podopiecznych. Kiedy już mu się znudziło, postanowił każdego ze ślimaków podpisać na skorupce imieniem i nazwiskiem. Swoim, bo czemu nie. Daichi obserwował go uważnie.
- Każdy będzie miał na imię Masa?
- Tak.
- Tak ma na imię twój pies, kot…
- I siedmioro braci.
- Dobrze, że nie nazywasz swoich butów.
- Zamknij się, Masa. – mruknął Masa, wywołując wyraz dość poważnej konsternacji na twarzy gitarzysty. Cóż miał poradzić, że nie miał pamięci do nazwisk? Gdyby wszystko na tym świecie nazywało się „Masa”, życie byłoby piękniejsze. W końcu niektórych pojęć się nie definiuje. Mówią, że nie trzeba, ale po prostu się nie da. Masy nie dało się zdefiniować. Był po prostu Masą w całej swojej masie i byciu Masą, A więc siedział tak, wypisując ślimakom na skorupkach szlachetne cztery litery swojego imienia, co większym dorzucając także nazwisko, które zdarzało mu się zapominać.
Tymczasem niczym się nie przejmujący Natsu, Zin i Cazqui zajmowali się łowieniem obiadu, ewentualnie kolacji.
- Ryba! – rozpruł się Zin, wyciągając z wody wielkiego suma. Jego radość nie trwała jednak za długo. Coś zaczęło zbliżać się ku nim w zabójczym tempie. Było wielkie i białe i tylko to byli w stanie zauważyć, zanim przemknęło przez molo, zbierając pięknego suma z haczyka wędki i wpadło do wody, tworząc z niej coś na kształt grzyba atomowego. Zapadła cisza. Zin skrzywił się, wyglądał jak kilkuletnie dziecko kiedy odbierzesz mu lizaka. Co prawda nie zamierzał lizać swojej zdobyczy, a przynajmniej nie przed usmażeniem, ale strata była równie bolesna. Zapadła cisza. Z wody wyłoniło sie coś białego z wyciętymi dwoma dziurami, prawdopodobnie na oczy tego stwora.
- Oddaj moją rybę! - fuknął Zin. W pewnej chwili wszyscy zwrócili się w stronę, z której przybyło owe coś. Z górki zbiegali zmęczeni Yuki i Masashi. Yuki z gracją przeskoczył przez nawalonego Hizakiego udającego fokę, a Masashi zaraz za nim wyłożył się jak długi, potykając się o gitarzystę. Kiedy chmura kurzu opadła, Yuki był już na molo zdyszany.
- Kamijo! Kamijo? - zawołał.
- Kamijo! - roześmiał sie Hizaki, pełzając w stronę Masashiego.
- Kamijo! - zawołał Teru. Zin kierując się resztą, również zaczął wołać wokalistę. Hiro wyjrzał z namiotu i wyśpiewał jego imię. Wkrótce nie było już osoby, która nie krzyczałaby imienia Kamijo.
- Płoszycie Masę! On się boi! - jęknął Masa, głaszcząc ślimaka po skorupce. Cazquiemu także w końcu puściły nerwy.
- Obstawiam, że to to białe. - wskazał na wyłaniające się z wody coś.
- Kamijo! - pisnął Yuki i wskoczył do wody, by wyciągnąć stwora, który jeszcze minutę temu zakłócił spokój, przecinając powietrze niczym żyletka. Dopłynął z nim do molo, gdzie już stał Masashi gotów wyciągnąć wokalistę. Zdjął z niego białą szmatę i widząc, że jest nieprzytomny załamał się i zaczął płakać. Yuki wyszedł z wody, odwrócił Masashiego tyłem do leżącego i uderzył z pięści w krocze, powodując, że upadł on na pierś wokalisty. Z ust Kamijo powstało coś na kształt gejzera. Zaczął kaszleć i łapać oddech.
- Brawo, Masashi. - uśmiechnął się Yuki. - A ty co? BHP nie znasz?! - krzyknął na Kamijo. Zin spostrzegł, że wokalista miał na sobie wrotki. Poczerwieniał ze złości. Zaczął podskakiwać i piszczeć niczym czajnik, w którym wrze woda.
- Wszystko mi zabierzesz! Zespół, fanów i jeszcze ryby! Nienawidzę cię! - pisnął i uciekł do swojego namiotu. Kamijo właśnie przestał się krztusić.
- Bonjour.
- Bonjour! - Kaoru obudził się, zaczynając machać swoją podręczną flagą Francji. Wokalista uśmiechnął się najszerzej jak umiał i również wyciągnął z kieszeni swoją przemoczoną miniaturkę symbolu narodowego żabojadów.
- Frère! – jęknął wzruszony. Yuki machnął ręką i poszedł usiąść przy stole, dopić cały alkohol, jaki tylko znalazł. Niewiele tego było dzięki Hizakiemu, który podpełznął do niego i zaczął przyglądać mu się wzrokiem słodkiego kotka, którego oko wcale nie słodko postanowiło obserwować raz Yukiego, a raz stojące za gitarzystą krzesło. Niemogący na to patrzeć perkusista rzucił mu krakersa.
- Ty już nie pijesz.
- Takiej foczce... Odmówisz... ? – foczka uniosła brew i spódniczkę. Yuki zamarł. Można było odnieść wrażenie, że zamienił się w kamień.
- Mów na niego Bazyliszek. – oświadczył powoli trzeźwiejący Hime i wypił zawartość butelki wyciągniętej z ręki przyjaciela. – Hołota, żreć mi się chce!
- Mi w sumie też. – westchnął Hiro rozmarzony. – Rybka z grilla...
- Żabie udka... – szepnął Kaoru, siadając obok Kamijo i opierając się o jego ramię. Wokalista zdjął wrotki, od tych marzeń zaczęło mu się robić naprawdę gorąco. Nachylił się nad uchem Kaoru.
- Opierdoliłbym ślimaka... – westchnął rozmarzony. Kaoru przywarł do niego i zamruczał.
- Czytasz mi w myślach...
Kyo widząc tę scenę zerzygał się do jeziora. (dop.aut. Koro rzygała z nim.)
- Chodź. Nałapiemy sobie. – zaproponował entuzjastycznie blondyn i pociągnął Kaoru za rękę w stronę brzegu.
Około godzinę później Cazqui zdecydował, że jeżeli on nie zabierze się za grillowanie to :
a) wszystko spłonie,
b) wszyscy spłoną,
c) spłoną wszyscy i wszystko,
d) Hizaki się wkurzy,
e) spłoną wszyscy, wszystko i Hizaki się wkurzy.
Można by było wyliczać w nieskończoność, aczkolwiek lepiej było po prostu wziąć się do pracy.
- Yuki, Masashi, Kamijo? Jecie z nami? – zapytał, by móc lepiej oszacować, czy wystarczy mu ryb, czy znowu będzie trzeba kogoś upić i udawać, że posiłku po prostu nie było. Masashi był właśnie zajęty rzucaniem Teru trzymającym na biodrach swoje żółte kółko do pływania na głęboką wodę. Kiedy usłyszał o jedzeniu, rzucił gitarzystą w taki sposób, że biedny wpadł do wody nogami do góry. Zestresowany Yuki jako mądra mama pośpieszył na ratunek. Kiedy wyciągnął Teru z wody, zauważywszy trzy piękne sztuki uwięzione w jego jamie ustnej, zadowolony oświadczył, że zjedzą. Gdy szedł zanieść jasnowłosemu ryby, Kamijo i Kaoru szli z talerzem pełnym małych muszelek udekorowanych sałatą. Razem trzymali swoje kulinarne dzieło, patrząc na siebie rozmarzonym wzrokiem. Yuki upuścił ryby na trawnik.
- Nigdy nie marzyłem, że zjem kolację z samym Ludwikiem XVII. – wymruczał gitarzysta, trzepocząc rzęsami. Cazqui podniósł ryby i przystąpił do pozbawiania ich flaków. To była bardzo odstresowująca praca, przy której mógł o niczym nie myśleć.
- No widzisz? – wokalista uniósł brew. Powędrowali w stronę mola, by zajadając się mięczakami obserwować zachód słońca i dyskutować o Paryżu. Po drodze jednak napotkali niewłaściwą osobę. Masa popatrzył na nich, po czym przeniósł wzrok na talerz. Zaszkliły mu się oczy.
- Masa! Masa! Boże, Masa! I Masa! – jęknął. – Jak mogliście?! – zaskowyczał boleśnie. Spojrzenie Kamijo powędrowało na talerz. Fakt, każdy ze ślimaków miał na skorupce koślawe cztery znaki formujące się w coś przypominającego wyraz wypowiedziany w takiej ilości przez tego dziwnego człowieka, który zastąpił im drogę. Aktualnie ten sam mężczyzna szarżował w stronę siedzącego na leżaku Daichiego. Podniósł poidło dla ślimaków i oblał gitarzystę. Ten obudzony krzyknął i zdjął przemoczony kapelusz.
- I jak pilnowałeś moich pełzaczków? Przez ciebie nie żyją!
- Kto?! Odchrzań się.
- Masa, Masa, Masa, Masa, Masa, Masa, Masa, Masa, Masa, Masa, Masa, Masa, Masa i Masa! – rozpłakał się basista. Daichi wzruszył ramionami.
- A gdzie tam, od razu nie żyją... Są z aniołkami. – uśmiechnął się Daichi, nie mając zielonego pojęcia o siedzących na molo aniołkach - Kamijo i Kaoru, którzy podsuwali sobie nawzajem przygotowane odpowiednio stworzonka do ust. Jedni kończą tak, inni inaczej. I nic tego nie zmieni.
czwartek, 11 sierpnia 2016
Holidays #1
Od razu przepraszam, że dodaję trzeci raz. Pierwszy raz usunęłam , bo jestem głupia, a drugi raz zwaliłam interlinię i jakoś najłatwiej usunąć wszystko :v
_______________________________
Kaoru siedział na molo ze stopami zamoczonymi w jeziorze, opychając się żabimi udkami. Swoją drogą - można było wątpić, że po następnych badaniach czystości wody, nadal nie pojawi się kategoryczny zakaz kąpieli. Westchnął ciężko, oblizując palce. To był ten moment, kiedy mógł delektować się ciszą i samotnością. Nagle usłyszał przeraźliwy okrzyk i nie zdoławszy nawet obrócić głowy, wpadł do jeziora. Gdy się wynurzył, przed oczami miał rozmazany obraz jakiegoś dzieciaka stojącego tam, gdzie wcześniej siedział.
- Akysz, żabojadzie.
- Gdzie są rodzice, bezmózgi kołowrocie?
- Możesz w końcu przestać mylić mnie z gówniakiem?! - jęknął dzieciak głosem Kyo i odbiegł z płaczem. Kaoru wzruszył ramionami, wychodząc z wody. Gdyby jednak nie zdążył ukończyć konsumpcji żabich kończyn, nie odpuściłby gnojowi tak łatwo. Wyłowił swój beret i talerzyk, po czym pomaszerował w stroje pola namiotowego. Patrząc w lewo, ukazał mu się przed oczami widok opalającego sie Hizakiego w wiązanym bikini. Skrzywił się nieznacznie. Obok niego krzątał się Zin i Teru. Cały czas coś mu przynosili, coś podawali. Że też można aż tak dać się zdominować. Cóż, we własnym stadzie Kaoru czuł się jak prawdziwy samiec alfa i nie musiał konkurować absolutnie z nikim o tę pozycję. Bo z kim? Z blondynką? Z przefarbowaną z czerwonego Celine Dion, czy wyższym od niego półmózgiem? A może z tym maluszkiem? Nawet jeśli, to dwie piąte jego stada zajmowało się właśnie czym innym i nie mogło przez to być nad jeziorem. Toshiya i Shinya postanowili działać przeciw wszystkiemu i nie dać się wyciągnąć nad jezioro na zaproszenie Hizakiego.
- Idziesz łowić?
Kaoru podskoczył wystraszony.
- Mon dieu, ty chory człowieku, chcesz żebym dostał zawału? - prychnął. Przed nim Cazqui prawie skurczył się ze strachu do rozmiarów Kyo. Blondyn nie znał za dobrze Kaoru i jeszcze nie wiedział, czym ta znajomość groziła.
- Tylko... pytam! - pisnął. Kaoru pochylił się nad nim.
- Na Francję, nie łowię ryb! - ryknął i odszedł. Cazqui odetchnął z ulgą. Zaczynał tracić pewność, że ten wyjazd może okazać się lepszy niż ostatni z Kamijo, Hizakim i resztą tej armii. Pamiętał tego skurczybyka. Zarzucił wędkę na ramię i dołączył do stojących już na molo Zina i Natsu.
- Wyrwałem się z łagru. - oświadczył wokalista. Natsu poczochrał mu włosy i uśmiechnął się szeroko.
- Twardy jest, nie?
- Oj tak.
Perkusista zabrał się za otwieranie słoiczków z przynętą. W tym czasie Zin rozplątał żyłkę od wędki i rozstawił im stołki.
- Cudownie. - westchnął, siadając na jednym z nich.
- Wspaniale. - przytaknął Cazqui. Zarzucił wędkę.
- Bez przynęty? - zdziwił się Natsu, mocując się ze słoikiem.
- Ryby mnie lubią.
- Daj. – powiedział Zin.
- Co? - gitarzysta Dir en Grey wchodził właśnie do łódki. Blondyn machnął na niego ręką. Zawsze wpieprzał się w rozmowy i nikt nie rozumiał o co mu chodziło. Natsu podał słoik Zinowi. Ten zamiast spróbować go otworzyć, od razu pobiegł do Hizakiego. Leżak był pusty.
- Poszedł pływać. - powiedział Teru, myjąc garnki w misce. Zin wywrócił oczani. Czy zawsze kiedy Hizaki by się przydał, musiał robić coś innego? Wrócił na molo. Natsu już zarzucał wędkę, gdy Cazqui zachichotał z satysfakcją. Poczuł niewielki opór i przystąpił do działania. Po chwili wyciągnął z wody tylko żółciutką górę od bikini. Westchnął ciężko, po czym schował stanik do kieszeni, będzie mówił, że dostał od fanki. Zarzucił wędkę drugi raz. Zin patrzył na niego i Natsu jak na kogoś, kto właśnie powiedział, że ziemia jest płaska i trzyma ją wielki żółw. Nagle gitarzysta i perkusista popatrzyli na siebie ucieszeni.
- Ty też masz taką wielką?
- Chyba tak! - odparł Natsu. Coś szarpnęło ich obydwu tak mocno, że gdyby Zin nie złapał ich za kaptury musiałby łowić ryby, wędki i wędkarzy na raz. Wstali i zaparli się. Ciągnęli ile sił.
- To chyba jakaś orka!
- Rekin!
Gdy owy potwór szarpnął ponownie, obaj mężczyźni zaczeli sie drzeć.
- Sieć! Zin, zarzuć sieć! Blondyn był naprawdę szybki. Pomógł nowym znajomym wyciągnąć tę dorodną sztukę z wody. Jakież było jego zdziwienie, gdy z wody wyjęli stworzenie o długich włosach w odcieniu kasztanowego brązu.
- Ariel... - westchnął rozmarzony.
- Ja ci, kurwa, dam Ariel. - warknęła syrenka, szamocząc się w sieci.
- Potwór z Loch Ness! - przeraził się jasnowłosy gitarzysta.
- Hizaki! - zapiszczał Natsu. Spłoszyli tymi wrzaskami wszystkie ptaki w promieniu kilku kilometrów. Odsunęli się od sieci. Księżniczka rozpruła ją i wydostała się ze środka niczym Herkules z gardła hydry lernejskiej. Zgarnęła z kieszeni Cazquiego swój biusto, a raczej sutkonosz i poszła w stronę brzegu.
- Pierdolę, nie łowię. - mruknął Natsu.
- Hizaś! - Zin pobiegł za nim.
- Co?! - gitarzysta odwrócił się z przytupem.
- Otworzysz...? - zapytał, podając mu słoik. Hizaki otworzył go dwoma palcami. - Dziękuję, jesteś wielki. - uśmiechnął się Zin i radośnie wrócił do reszty. Perkusista wyglądał, jakby zobaczył ducha. - Wszyscy tak reagują. Ale on mnie nie bije, bo jestem najmłodszy. – wokalista rozpromieniony wcisnął przynętę na haczyk i zarzucił wędkę. – Ruszać się, słyszałem, że o tej porze dobrze biorą węgorze.
- Co do… - Daichi podniósł się z pływającego materaca i zdjął sobie z kąpielówek haczyk. – Nie wiem, co ty chcesz łowić, ale mój węgorz nie lubi robaków. – prychnął i odpłynął kilkanaście metrów dalej, wrzucając wcześniej spławik do wody. Zin wzruszył ramionami i usiadł na brzegu mola. Cazqui spojrzał na Natsu. Obydwaj poszli w ślady Zina. Nagle szatynowi rozjaśniły się oczy. Coś ewidentnie było na haczyku! Niezbyt duże, ale zawsze było to coś innego niż stanik Hizakiego, Hizaki, czy też gacie Daichiego… Kiedy przed jego oczami zjawiło się włochate coś, skrzywił się. Nowy gatunek ryby? Wodny bizon, czy coś…
- Na bitwę pod Lipskiem, oddajże mi to!
Ten głos wyrwał Natsu z zamyślenia. Ku niemu płynął Kaoru, świecący łysiną. Gdzieś za nim, na łódce Die pokładał się ze śmiechu. Pan lider do tej pory nie zorientował się, kto ogolił go kiedyś w nocy. Cazqui zareagował szybciej od skrzywionego cały czas w ten sam wyrażający głęboką degustację sposób i rzucił Kaoru perukę.
- Módlcie się o łaskę Antoinette! – ryknął, odpływając. Łódź duszącego się ze śmiechu Die’a wkrótce została wywrócona do góry dnem.
- Co on pierdoli? – zapytał Zin szeptem.
- A czy kogoś to obchodzi? – odparł Natsu.
- O, Zin! Znalazłem cię! – ucieszył się Teru, który pojawił się jakby znikąd, wykręcając do jeziora jakieś różowe gacie. Najprawdopodobniej należały do Hizakiego, ale nikt wolał nie pogrążać młodszego gitarzysty jeszcze bardziej. – Daj spróbować! – wziął wędkę i zamachnął się nią jakby zarzucał lasso.
- Ostrożnie! – krzyknął Zin, ale było już za późno. Na haczyku wisiała koronkowo-falbankowo-czerwona spódniczka, a Hizaki szedł w ich stronę po pomoście w samej koszulce i bieliźnie. Cała czwórka zbladła i w jednym momencie wszyscy wskoczyli do wody. Cazqui w strachu zdążył jeszcze odrzucić księżniczce spódniczkę.
Jeszcze tego samego dnia, a właściwie w przeciągu dwóch godzin Hizaki zaczął się pakować do łodzi.
- Co robisz? – zapytał niepewnie Teru, wieszając pranie na sznurkach rozpiętych od wierzby do wierzby.
- Wyjeżdża. Z nami. – warknął Kaoru, wrzucając na łódkę swoją torbę. W łódce położył kocyk i poduszkę, a na tym wszystkim ułożył pieszczotliwie bagietkę. Jakaż była jego rozpacz, gdy Hizaki postawił na tym wszystkim własne pakunki.
- Dokąd!? – wystraszył się białowłosy.
- Na wyspę. – warknął starszy gitarzysta, poprawiając kok. – Będziemy tam żyć, a potem ktoś nas uratuje. Teru popatrzył w dal. Fakt, na środku jeziora była wysepka. Zarośnięta z każdej możliwej strony, właściwie to średnio dostępna. Nie zauważył nawet, kiedy Hizaki zepchnął do wody łódź i odpłynął razem z Kaoru w stronę zachodzącego słońca. Poszedł pić z resztą.
Po całej nocy zorientował się, co się stało. Wpadł w panikę, zaczął biegać po namiotach i budzić wszystkich.
- Kaoru i Hizaki się wynieśli! Kaoru i Hizaki się wynieśli! Na jezioro!
Die i Kyo już otwierali szampana, podczas gdy Daichi skakał wesoło dookoła namiotów i rozrzucał konfetti. Hiro zaczął śpiewać „Szczęśliwej drogi już czas”, a Zin popatrzył na Teru ze zdziwieniem.
- Przecież do jutra to jezioro wypierdoli razem ze wszystkim w promieniu dwóch kilometrów. – zauważył Cazqui.
- Nie, cholera, trzeba ich pilnować. – stwierdził Zin, wpychając Hiro do ust jeden z walających się wszędzie kawałków bagietek.
- Ale jak? Zabrali naszą łódź. – pisnął Teru.
W tym momencie Zin spojrzał w stronę jeziora. Przy molo zacumowany był dosyć spory, czerwony rowerek wodny.
- Myślę, że mam jakiś plan. Kto szybko pedałuje?
- Najlepiej to Kamijo, ale jego tu nie ma. – westchnął Teru. Wokalista wywrócił oczami. Dobrze wiedział, że jako dwójka wiecznych przydupasów księżniczki i tak skończą we dwoje za sterem.
- Ja i Teru napędzamy i sterujemy, reszta na tył. Złapiecie ich i będziecie trzymać. Kto na orle gniazdo?
- Orle gniazdo? To rowerek wodny…
- Na maskę! Jakkolwiek to się nazywa.
- Ja! – zgłosił się Hiro, wypluwając bagietkę.
Skończyło się to tak, że dopóki brunet nie usiadł na dziobie rowerka, nie było możliwe poruszanie się przy jego pomocy.
- Jak nazwiemy tę łajbę? – zapytał rozmarzony.
- Po co?
- Tak… Żeby było fajnie.
- Może Determinator 2016?
- Wspaniale!
Kiedy dopływali do wyspy, ich uszu dobiegł krzyk.
- Piraci! Piraci!
Cała załoga z bagażnika wybiegła na ląd, by schwytać uchodźców i deportować do ziemi ojczystej. Gra została rozpoczęta. Należało działać szybko, schwytać zbiega i nie wypuścić. Z Kaoru poszło gładko. Cazqui wykorzystał wędkarstwo w praktyce i zwabił gitarzystę bagietką, gdzie Natsu i Daichi naciągnęli na niego worek na śmieci z dziurą, żeby jakoś oddychać. Związali worek i odnieśli na rowerek. Hizakiego natomiast nigdzie nie było widać.
- Stać! – Kyo uniósł dłoń, wsadzając Hiro palec do nosa. Wszyscy poszli dalej, nie zauważając nawet małej rączki uniesionej do góry, teraz z obrzydzaniem wycieranej przez jej właściciela o trawnik. Hiro kichnął i poszedł dalej, potykając się o niższego kolegę po fachu. Nikt nie przejmował się, że mając kilkanaście godzin Hizaki prawdopodobnie zdążył już zorganizować cały arsenał.
Nikt nie znał go tak dobrze.
Nagle z drzewa zeskoczył on sam. Ten, przed którym drżeli wszyscy.
Problem był taki, że zawisł na falbankach jakieś pół metra od podłoża. Został bezwzględnie związany i szybko zaniesiony tam, gdzie już czekał jego kompan. Przez całą drogę przeklinał pod nosem. Wrzucony na pokład zareagował atakiem szału. Pierwszy rzucił się na niego Daichi, usiłując utrudnić mu szamotaninę własnym ciężarem. Następni byli Natsu i Cazqui, a na samym końcu Die i rzucony niczym wisienka na szczyt wielkiego tortu Kyo. Zin razem z Teru dawali z siebie wszystko, by na brzegu znaleźć się jak najszybciej. Marny był jednak cały ten trud. Gdzieś w połowie drogi usłyszeli pękające liny, a kopuła ochronna zbudowana z członków załogi rozpadła się na czynniki pierwsze, wywołując plusk i sztorm.
- Pedałować, pedałować. – wywarczał Hizaki, bijąc po rękach tych, którzy próbowali się w jakikolwiek sposób ratować. Uwolni całego czerwonego ze złości i braku powietrza Kaoru, który rozpłakał się żałośnie.
- Co się stało? – zapytał Hizaki.
- Bo ja… Nie zabrałem kocyka.
- Pojedziemy po niego, ale nie dzisiaj. Najpierw pomścimy… Co możemy pomścić?
- Nie wiem… Antoinette!
- Ja ją zjadłem.
- To pomścimy zemstę! – oświadczył Kaoru, zalewając się łzami jeszcze bardziej. Długowłosy odwinął sobie z nogi sznurek i strzelił nim jak z bata, poganiając i tak już upoconych Teru i Zina. Jeszcze się doigrają.
______________
Mam sporo czasu i chyba nawet weny.
Yuuki Lubi Stokrotki
Króciutkie komentarze też są spoko, nikt nie oczekuje, że napiszesz drugą notkę ;)
A ociekacz do sałaty sama kiedyś dostałam na święta , czego nikomu nie życzę...
Saggie
Te pięć godzin to było przyjemne pięć godzin, bo nie wliczyłam czasu, w którym wkurzałam się że nie wiem co pisać i że tyle to już trwa xD Ale mniejsza, satysfakcja jest, bo dawno nie namachałam tyle literek, o.
Kto nowy niech się przywita. Kto stary ale nie komentuje, niech też się przywita. Pralka to takie moje mieszkanko, gdzie trzymam swoje karteczki. Czy wchodzisz do czyjegoś mieszkanka, przeglądasz mu karteczki i idziesz? ^^
_______________________________
Kaoru siedział na molo ze stopami zamoczonymi w jeziorze, opychając się żabimi udkami. Swoją drogą - można było wątpić, że po następnych badaniach czystości wody, nadal nie pojawi się kategoryczny zakaz kąpieli. Westchnął ciężko, oblizując palce. To był ten moment, kiedy mógł delektować się ciszą i samotnością. Nagle usłyszał przeraźliwy okrzyk i nie zdoławszy nawet obrócić głowy, wpadł do jeziora. Gdy się wynurzył, przed oczami miał rozmazany obraz jakiegoś dzieciaka stojącego tam, gdzie wcześniej siedział.
- Akysz, żabojadzie.
- Gdzie są rodzice, bezmózgi kołowrocie?
- Możesz w końcu przestać mylić mnie z gówniakiem?! - jęknął dzieciak głosem Kyo i odbiegł z płaczem. Kaoru wzruszył ramionami, wychodząc z wody. Gdyby jednak nie zdążył ukończyć konsumpcji żabich kończyn, nie odpuściłby gnojowi tak łatwo. Wyłowił swój beret i talerzyk, po czym pomaszerował w stroje pola namiotowego. Patrząc w lewo, ukazał mu się przed oczami widok opalającego sie Hizakiego w wiązanym bikini. Skrzywił się nieznacznie. Obok niego krzątał się Zin i Teru. Cały czas coś mu przynosili, coś podawali. Że też można aż tak dać się zdominować. Cóż, we własnym stadzie Kaoru czuł się jak prawdziwy samiec alfa i nie musiał konkurować absolutnie z nikim o tę pozycję. Bo z kim? Z blondynką? Z przefarbowaną z czerwonego Celine Dion, czy wyższym od niego półmózgiem? A może z tym maluszkiem? Nawet jeśli, to dwie piąte jego stada zajmowało się właśnie czym innym i nie mogło przez to być nad jeziorem. Toshiya i Shinya postanowili działać przeciw wszystkiemu i nie dać się wyciągnąć nad jezioro na zaproszenie Hizakiego.
- Idziesz łowić?
Kaoru podskoczył wystraszony.
- Mon dieu, ty chory człowieku, chcesz żebym dostał zawału? - prychnął. Przed nim Cazqui prawie skurczył się ze strachu do rozmiarów Kyo. Blondyn nie znał za dobrze Kaoru i jeszcze nie wiedział, czym ta znajomość groziła.
- Tylko... pytam! - pisnął. Kaoru pochylił się nad nim.
- Na Francję, nie łowię ryb! - ryknął i odszedł. Cazqui odetchnął z ulgą. Zaczynał tracić pewność, że ten wyjazd może okazać się lepszy niż ostatni z Kamijo, Hizakim i resztą tej armii. Pamiętał tego skurczybyka. Zarzucił wędkę na ramię i dołączył do stojących już na molo Zina i Natsu.
- Wyrwałem się z łagru. - oświadczył wokalista. Natsu poczochrał mu włosy i uśmiechnął się szeroko.
- Twardy jest, nie?
- Oj tak.
Perkusista zabrał się za otwieranie słoiczków z przynętą. W tym czasie Zin rozplątał żyłkę od wędki i rozstawił im stołki.
- Cudownie. - westchnął, siadając na jednym z nich.
- Wspaniale. - przytaknął Cazqui. Zarzucił wędkę.
- Bez przynęty? - zdziwił się Natsu, mocując się ze słoikiem.
- Ryby mnie lubią.
- Daj. – powiedział Zin.
- Co? - gitarzysta Dir en Grey wchodził właśnie do łódki. Blondyn machnął na niego ręką. Zawsze wpieprzał się w rozmowy i nikt nie rozumiał o co mu chodziło. Natsu podał słoik Zinowi. Ten zamiast spróbować go otworzyć, od razu pobiegł do Hizakiego. Leżak był pusty.
- Poszedł pływać. - powiedział Teru, myjąc garnki w misce. Zin wywrócił oczani. Czy zawsze kiedy Hizaki by się przydał, musiał robić coś innego? Wrócił na molo. Natsu już zarzucał wędkę, gdy Cazqui zachichotał z satysfakcją. Poczuł niewielki opór i przystąpił do działania. Po chwili wyciągnął z wody tylko żółciutką górę od bikini. Westchnął ciężko, po czym schował stanik do kieszeni, będzie mówił, że dostał od fanki. Zarzucił wędkę drugi raz. Zin patrzył na niego i Natsu jak na kogoś, kto właśnie powiedział, że ziemia jest płaska i trzyma ją wielki żółw. Nagle gitarzysta i perkusista popatrzyli na siebie ucieszeni.
- Ty też masz taką wielką?
- Chyba tak! - odparł Natsu. Coś szarpnęło ich obydwu tak mocno, że gdyby Zin nie złapał ich za kaptury musiałby łowić ryby, wędki i wędkarzy na raz. Wstali i zaparli się. Ciągnęli ile sił.
- To chyba jakaś orka!
- Rekin!
Gdy owy potwór szarpnął ponownie, obaj mężczyźni zaczeli sie drzeć.
- Sieć! Zin, zarzuć sieć! Blondyn był naprawdę szybki. Pomógł nowym znajomym wyciągnąć tę dorodną sztukę z wody. Jakież było jego zdziwienie, gdy z wody wyjęli stworzenie o długich włosach w odcieniu kasztanowego brązu.
- Ariel... - westchnął rozmarzony.
- Ja ci, kurwa, dam Ariel. - warknęła syrenka, szamocząc się w sieci.
- Potwór z Loch Ness! - przeraził się jasnowłosy gitarzysta.
- Hizaki! - zapiszczał Natsu. Spłoszyli tymi wrzaskami wszystkie ptaki w promieniu kilku kilometrów. Odsunęli się od sieci. Księżniczka rozpruła ją i wydostała się ze środka niczym Herkules z gardła hydry lernejskiej. Zgarnęła z kieszeni Cazquiego swój biusto, a raczej sutkonosz i poszła w stronę brzegu.
- Pierdolę, nie łowię. - mruknął Natsu.
- Hizaś! - Zin pobiegł za nim.
- Co?! - gitarzysta odwrócił się z przytupem.
- Otworzysz...? - zapytał, podając mu słoik. Hizaki otworzył go dwoma palcami. - Dziękuję, jesteś wielki. - uśmiechnął się Zin i radośnie wrócił do reszty. Perkusista wyglądał, jakby zobaczył ducha. - Wszyscy tak reagują. Ale on mnie nie bije, bo jestem najmłodszy. – wokalista rozpromieniony wcisnął przynętę na haczyk i zarzucił wędkę. – Ruszać się, słyszałem, że o tej porze dobrze biorą węgorze.
- Co do… - Daichi podniósł się z pływającego materaca i zdjął sobie z kąpielówek haczyk. – Nie wiem, co ty chcesz łowić, ale mój węgorz nie lubi robaków. – prychnął i odpłynął kilkanaście metrów dalej, wrzucając wcześniej spławik do wody. Zin wzruszył ramionami i usiadł na brzegu mola. Cazqui spojrzał na Natsu. Obydwaj poszli w ślady Zina. Nagle szatynowi rozjaśniły się oczy. Coś ewidentnie było na haczyku! Niezbyt duże, ale zawsze było to coś innego niż stanik Hizakiego, Hizaki, czy też gacie Daichiego… Kiedy przed jego oczami zjawiło się włochate coś, skrzywił się. Nowy gatunek ryby? Wodny bizon, czy coś…
- Na bitwę pod Lipskiem, oddajże mi to!
Ten głos wyrwał Natsu z zamyślenia. Ku niemu płynął Kaoru, świecący łysiną. Gdzieś za nim, na łódce Die pokładał się ze śmiechu. Pan lider do tej pory nie zorientował się, kto ogolił go kiedyś w nocy. Cazqui zareagował szybciej od skrzywionego cały czas w ten sam wyrażający głęboką degustację sposób i rzucił Kaoru perukę.
- Módlcie się o łaskę Antoinette! – ryknął, odpływając. Łódź duszącego się ze śmiechu Die’a wkrótce została wywrócona do góry dnem.
- Co on pierdoli? – zapytał Zin szeptem.
- A czy kogoś to obchodzi? – odparł Natsu.
- O, Zin! Znalazłem cię! – ucieszył się Teru, który pojawił się jakby znikąd, wykręcając do jeziora jakieś różowe gacie. Najprawdopodobniej należały do Hizakiego, ale nikt wolał nie pogrążać młodszego gitarzysty jeszcze bardziej. – Daj spróbować! – wziął wędkę i zamachnął się nią jakby zarzucał lasso.
- Ostrożnie! – krzyknął Zin, ale było już za późno. Na haczyku wisiała koronkowo-falbankowo-czerwona spódniczka, a Hizaki szedł w ich stronę po pomoście w samej koszulce i bieliźnie. Cała czwórka zbladła i w jednym momencie wszyscy wskoczyli do wody. Cazqui w strachu zdążył jeszcze odrzucić księżniczce spódniczkę.
Jeszcze tego samego dnia, a właściwie w przeciągu dwóch godzin Hizaki zaczął się pakować do łodzi.
- Co robisz? – zapytał niepewnie Teru, wieszając pranie na sznurkach rozpiętych od wierzby do wierzby.
- Wyjeżdża. Z nami. – warknął Kaoru, wrzucając na łódkę swoją torbę. W łódce położył kocyk i poduszkę, a na tym wszystkim ułożył pieszczotliwie bagietkę. Jakaż była jego rozpacz, gdy Hizaki postawił na tym wszystkim własne pakunki.
- Dokąd!? – wystraszył się białowłosy.
- Na wyspę. – warknął starszy gitarzysta, poprawiając kok. – Będziemy tam żyć, a potem ktoś nas uratuje. Teru popatrzył w dal. Fakt, na środku jeziora była wysepka. Zarośnięta z każdej możliwej strony, właściwie to średnio dostępna. Nie zauważył nawet, kiedy Hizaki zepchnął do wody łódź i odpłynął razem z Kaoru w stronę zachodzącego słońca. Poszedł pić z resztą.
Po całej nocy zorientował się, co się stało. Wpadł w panikę, zaczął biegać po namiotach i budzić wszystkich.
- Kaoru i Hizaki się wynieśli! Kaoru i Hizaki się wynieśli! Na jezioro!
Die i Kyo już otwierali szampana, podczas gdy Daichi skakał wesoło dookoła namiotów i rozrzucał konfetti. Hiro zaczął śpiewać „Szczęśliwej drogi już czas”, a Zin popatrzył na Teru ze zdziwieniem.
- Przecież do jutra to jezioro wypierdoli razem ze wszystkim w promieniu dwóch kilometrów. – zauważył Cazqui.
- Nie, cholera, trzeba ich pilnować. – stwierdził Zin, wpychając Hiro do ust jeden z walających się wszędzie kawałków bagietek.
- Ale jak? Zabrali naszą łódź. – pisnął Teru.
W tym momencie Zin spojrzał w stronę jeziora. Przy molo zacumowany był dosyć spory, czerwony rowerek wodny.
- Myślę, że mam jakiś plan. Kto szybko pedałuje?
- Najlepiej to Kamijo, ale jego tu nie ma. – westchnął Teru. Wokalista wywrócił oczami. Dobrze wiedział, że jako dwójka wiecznych przydupasów księżniczki i tak skończą we dwoje za sterem.
- Ja i Teru napędzamy i sterujemy, reszta na tył. Złapiecie ich i będziecie trzymać. Kto na orle gniazdo?
- Orle gniazdo? To rowerek wodny…
- Na maskę! Jakkolwiek to się nazywa.
- Ja! – zgłosił się Hiro, wypluwając bagietkę.
Skończyło się to tak, że dopóki brunet nie usiadł na dziobie rowerka, nie było możliwe poruszanie się przy jego pomocy.
- Jak nazwiemy tę łajbę? – zapytał rozmarzony.
- Po co?
- Tak… Żeby było fajnie.
- Może Determinator 2016?
- Wspaniale!
Kiedy dopływali do wyspy, ich uszu dobiegł krzyk.
- Piraci! Piraci!
Cała załoga z bagażnika wybiegła na ląd, by schwytać uchodźców i deportować do ziemi ojczystej. Gra została rozpoczęta. Należało działać szybko, schwytać zbiega i nie wypuścić. Z Kaoru poszło gładko. Cazqui wykorzystał wędkarstwo w praktyce i zwabił gitarzystę bagietką, gdzie Natsu i Daichi naciągnęli na niego worek na śmieci z dziurą, żeby jakoś oddychać. Związali worek i odnieśli na rowerek. Hizakiego natomiast nigdzie nie było widać.
- Stać! – Kyo uniósł dłoń, wsadzając Hiro palec do nosa. Wszyscy poszli dalej, nie zauważając nawet małej rączki uniesionej do góry, teraz z obrzydzaniem wycieranej przez jej właściciela o trawnik. Hiro kichnął i poszedł dalej, potykając się o niższego kolegę po fachu. Nikt nie przejmował się, że mając kilkanaście godzin Hizaki prawdopodobnie zdążył już zorganizować cały arsenał.
Nikt nie znał go tak dobrze.
Nagle z drzewa zeskoczył on sam. Ten, przed którym drżeli wszyscy.
Problem był taki, że zawisł na falbankach jakieś pół metra od podłoża. Został bezwzględnie związany i szybko zaniesiony tam, gdzie już czekał jego kompan. Przez całą drogę przeklinał pod nosem. Wrzucony na pokład zareagował atakiem szału. Pierwszy rzucił się na niego Daichi, usiłując utrudnić mu szamotaninę własnym ciężarem. Następni byli Natsu i Cazqui, a na samym końcu Die i rzucony niczym wisienka na szczyt wielkiego tortu Kyo. Zin razem z Teru dawali z siebie wszystko, by na brzegu znaleźć się jak najszybciej. Marny był jednak cały ten trud. Gdzieś w połowie drogi usłyszeli pękające liny, a kopuła ochronna zbudowana z członków załogi rozpadła się na czynniki pierwsze, wywołując plusk i sztorm.
- Pedałować, pedałować. – wywarczał Hizaki, bijąc po rękach tych, którzy próbowali się w jakikolwiek sposób ratować. Uwolni całego czerwonego ze złości i braku powietrza Kaoru, który rozpłakał się żałośnie.
- Co się stało? – zapytał Hizaki.
- Bo ja… Nie zabrałem kocyka.
- Pojedziemy po niego, ale nie dzisiaj. Najpierw pomścimy… Co możemy pomścić?
- Nie wiem… Antoinette!
- Ja ją zjadłem.
- To pomścimy zemstę! – oświadczył Kaoru, zalewając się łzami jeszcze bardziej. Długowłosy odwinął sobie z nogi sznurek i strzelił nim jak z bata, poganiając i tak już upoconych Teru i Zina. Jeszcze się doigrają.
______________
Mam sporo czasu i chyba nawet weny.
Yuuki Lubi Stokrotki
Króciutkie komentarze też są spoko, nikt nie oczekuje, że napiszesz drugą notkę ;)
A ociekacz do sałaty sama kiedyś dostałam na święta , czego nikomu nie życzę...
Saggie
Te pięć godzin to było przyjemne pięć godzin, bo nie wliczyłam czasu, w którym wkurzałam się że nie wiem co pisać i że tyle to już trwa xD Ale mniejsza, satysfakcja jest, bo dawno nie namachałam tyle literek, o.
Kto nowy niech się przywita. Kto stary ale nie komentuje, niech też się przywita. Pralka to takie moje mieszkanko, gdzie trzymam swoje karteczki. Czy wchodzisz do czyjegoś mieszkanka, przeglądasz mu karteczki i idziesz? ^^
piątek, 5 sierpnia 2016
50 par szarawarów Koichiego (Koichi x Tsuzuku)
Napisanie jednego takiego dzieła normalnie zajmuję około półtorej godziny.
Napisanie tego zajęło ponad pięć. Chyba pierwsze takie długie opowiadanie od czasów Aristocrat's Symphony. Ale jako, że ostatnio rzadko tu bywałam... A raz się żyje. Za błędy przepraszam, ale nie mam już siły sprawdzać ._. Miłego, no i żebrzę o komentarz w ramach nagrody za pralkowe trudy. Jakoś tak bardzo lubię je czytać.
_________________________________________
(Koichi)
- Meto, łap! - krzyknąłem, rzucając Meto bagietkę. Gonił nas właśnie stary Kaoru - właściciel stoiska z pieczywem.
- Hultaje! Ja wam dam ciabatty, croissanty! Tylko nie Antoinette! - zawył. Olałem to. Znałem dobrze tego mężczyznę. Wielokrotnie podbierałem mu pieczywo ze straganu i dobrze wiedziałem, że nie mogliśmy się teraz zatrzymać. Popchnąłem w stronę piekarza stos beczek, dając sobie tym czas na wspięcie się na dach. Schowaliśmy się razem z Meto w opuszczonym budynku i zaczęliśmy konsumować przełamaną bagietkę, patrząc w stronę pałacu.
- Och, Meto, jak ja bym chciał tam żyć... - westchnąłem rozmarzony, chrupiąc smaczną bagietkę.
- Koichi nie pierdolić tylko jeść. - sarknął Meto. Wywróciłem oczami.
- Sułtan jest bogaty.
- Ale sułtan nie lubić w dupę.
- Meto!
- Meto mówić prawdę.
- I tak nie mamy na to szans... - westchnąłem. Nagle na głównej ulicy zrobiło się cicho. Wyszedłem z budynku i zobaczyłem, że wszyscy rozeszli się na boki. Samym środkiem, na białym koniu jechał wystrojony i zapewne bogaty jegomość. Mogłem się założyć, że cholernik zmierzał do zamku, prosić o rękę samą księżniczkę. Psia sprawiedliwość. Nagle zauważyłem jak Meto wybiega przed jego konia. Zaczął szczekać, po czym oberwał batem.
- I co się gorączkujesz, ziom? - zapytałem, wyskakując z tłumu. - Taki bogaty, a zachować się nie umie.
- Mówisz do księcia. Księcia Ryogi...
- Zjedz snickersa, bo zaczynasz gwiazdorzyć. - syknąłem. Meto podniósł nogę i osikał mu czubki butów. Nie miał z tym problemów, gdyż jego wierzchowiec nie był za wysoki. Uśmiechnąłem się z satysfakcją. Mężczyzna skrzywił się i spryskał Meto odświeżaczem powietrza. Ten kichnął głośno, krzywiąc się. Wielki goguś Yoga, czy jak mu tam, pokłusował w stronę bramy pałacu. Byłem ciekawy, co takiego niby miał do zaoferowania księżniczce. Pierdolnie jej szpagat? Wywróciłem oczami i odszedłem, ciągnąc za sobą Meto. Miał niezwykły talent do pakowania nas w kłopoty. Na do widzenia rzucił jeszcze zgniłym jabłkiem w wielkiego księcia, stojącego już u bram pałacu. Strażnicy spiorunowali nas spojrzeniem. Jabłko trafiło Yogę idealnie w tył głowy.
- Brać go! – krzyknął, odwracając się. Przyłożyłem Meto w twarz i zaczęliśmy zwiewać. Niestety, mimo małpich zdolności mojego przyjaciela i mojej nienajgorszej kondycji – strażnicy wciąż byli szybsi. Przede mną wyrosła chuda szczapa z mieczem i pseudogroźnym wyrazem twarzy. Koleś był całkowicie siwy. Byłem niemalże pewien, że to przez tego pieprzniętego wezyra, o którym krążyły plotki w całym królestwie. Już chciałem zawracać, ale zaraz za mną stał inny strażnik, wyglądający z twarzy trochę jak diplodok. Zrobiłem unik, ale strzelił do mnie z pistoletu na wodę. Woda była chyba zmieszana z mydłem. Popatrzyłem na niego z niemym pytaniem w oczach.
- Ponoć na niektórych działa… - westchnął smutno. – Teru, zrób użytek z tego tasaka.
Teru, bo tak chyba nazywał się ten siwek, zamachnął się na mnie mieczem. Już miałem robić unik, kiedy trafił we mnie…
Rękojeścią.
Uklęknął i rozpłakał się. Idiota trzymał miecz za ostrze i pociął sobie dłonie. O co chodziło, do cholery, z tymi strażnikami?
- Yuki, gdzie jest Kamijo? – jęknął.
- A bo ja wiem? Pewnie chędoży gdzieś po kątach. – mruknął szatyn. Siedziałem na ziemi, trzymając ich miecz i przyglądałem się całej scence. W pewnej chwili do zaułku wpadł blondyn o iście książęcych rysach twarzy.
- Bonjour, Honeys! Widzę, że schwytaliście tego szczura? – uśmiechnął się.
- Schwytali. – powiedziałem.
- To fajnie. Dobrzy są, prawda? – mówił podekscytowany.
- T… Taaaak… - odpowiedziałem, wycofując się. Meto popatrzył na mnie zdezorientowany. – Świetni. – mruknąłem, po czym odszedłem, zaraz za rogiem zaczynając biec.
Na wszelki wypadek.
(Tsuzuku)
Kolejny idiota skasowany. Jeżeli naprawdę myślał, że zaimponuje mi tą chudą klatą i drogimi ciuchami to się pomylił. Mój kochany Zeroś obszczekał go i delikatnie uszkodził. Na szczęście miałem kogoś takiego… Sam nie dałbym sobie rady z tyloma natrętami. Ta presja, jaką wywierało na mnie otoczenie przytłaczała mnie. Podsyłali mi samych idiotów i oczekiwali, że podpasują mi ich pieniądze i brak mózgu. Niektórzy na szczęście sami uciekali, kiedy coś za bardzo odznaczało się na moich szarawarach. Albo kiedy się odezwałem. Inni z kolei napalali się wtedy jeszcze bardziej. Wtedy pomagał mi on. Tak samo jak tym razem. Kiedy „książę” zaczął się przede mną płaszczyć… Dosłownie płaszczyć. On zaczął prezentować mi jakieś dziwne figury! Wtedy Zero skoczył na niego. Pogłaskałem mojego przyjaciela po włosach, kiedy ułożył się przy mnie, przymilając się. Nagle do mojej komnaty wszedł ojciec. Dosłownie kipiała z niego furia. Uniosłem wyskubaną brew, głaszcząc Zero za uszkiem.
- Mam już dosyć twojego wybrzydzania! – krzyknął, wyrywając mojemu wybawcy z pyska kawałek rękawa szanownego księcia. – Myślisz, że co? Że będą się o ciebie bić?
- Póki co zapraszasz takich, za których ja się powinienem bić… - wywróciłem oczami. Sułtan usiadł, wygładzając czarną suknię. Nie miałem pojęcia od kiedy władcy w tym kraju mogli nosić suknie, ale to on był sułtanem. Popatrzyłem na niego, słysząc ciężkie westchnienie.
- Chciałbym sam sobie wybrać osobę, za którą będę musiał wyjść. – powiedziałem.
- A czy właśnie nie masz takiej możliwości?
- To jak wybierać między jedzeniem samolotowym, a szpitalnym. – bąknąłem. – A co, jeżeli niekoniecznie chcę bogatego buca?
- Znowu zaczynasz… Ja zemdleję…
- Sułtanie Mano-sama, proszę zaczekać z mdleniem! – do komnaty wszedł doradca mojego ojca – Wielki Wezyr. Nigdy za nim nie przepadałem. Ani za tym jego farbowanym gołębiem.
- Słucham, Hizaki? – mój ojciec odwrócił się w stronę jakże mrocznie wyglądającego mężczyzny.
- Czy mógłbym poprosić na słówko? – zapytał. Papuga na jego ramieniu zaczęła krzyczeć coś o ciągniku, kiedy mój ojciec się do niego zbliżył. – Gacuś, zamknij dziób. – mruknął Hizaki. Gackt, bo tak miała na imię papużka, wykonał swoje polecenie w mgnieniu oka. Mana popatrzył na to zauroczony i wepchnął ptaszysku krakersa do dzioba. Wyszli z mojego pokoju, zostawiając mnie samemu. Czułem się jak w więzieniu. Podjąłem już decyzję – nie zamierzałem tu zostać ani chwili dłużej.
Nad ranem wymknąłem się po cichu wspinając się po murze. Cholera, że też nie pomyślałem jak z tego zejść… Po drugiej stronie znalazłem się, ześlizgując się po jedynym, suchym drzewie w okolicy. Niestety spadłem w jakieś kolczaste zarośla. Uniosłem głowę, wyglądając zza krzewów, żeby zorientować się we własnym położeniu. Leżałem na…
- Zboczeniec! – usłyszałem gdzieś spod siebie. Różowowłosy mężczyzna z dramatyzmem w oczach podciągał spodnie.
- Ale bydlak… - palnąłem pełen podziwu.
- Nie gap się i daj mi podciągnąć te gacie! – pisnął. Zrzucił mnie z siebie. Odwrócił się tyłem do mnie, a przodem do obsikanego muru i poprawił ubranie.
- Zawsze tak się witasz? – spytał z pretensją głosie.
- Pierwszy raz. – mruknąłem. Zacząłem mieć przez niego kompleksy.
- Koichi. – wyciągnął do mnie prawą rękę.
- Jesteś praworęczny…? – zapytałem, wstrzymując się przed uściskiem dłoni.
- Och… Wybacz. – podał mi lewą rękę. Uścisnąłem ją już bez większej niechęci.
- Tsuzuku.
- Rodzice cię nie kochają? Kto nazywa tak swoje dziecko? – parsknął. Nagle zza krzaków wyskoczył jakiś poruszający się na czterech kończynach dziwoląg. Wskoczyłem Koichiemu na ręce wystraszony. Dziwoląg prychnął.
- Zboczeniec kopyta do góry! Szybko, Meto nie znać litość!
- Spokojnie, Meto. Niegroźny.
Popatrzyłem na Koichiego. Odstawił mnie na ziemię.
- Tsuzuku, to jest Meto. Jest trochę przewrażliwiony.
- Rodzice nie kochać Tsuzuku? Kto nazywać dziecko Tsuzuku? – roześmiał się dziwoląg.
- Odwalcie się od mojego imienia, okej? - prychnąłem.
- Dobra, Tsuzuku. – roześmiał się różowowłosy. Meto zawtórował mu. Wkurzyli mnie. Poszedłem w stronę miasta, strzelając księżniczkowego focha. Zdenerwowałem się. Nikt nie będzie znieważał imienia, które nadał mi ukochany ojciec. Nie mieli pojęcia, kim jestem i tak miało pozostać. Poranek spędziłem siedząc na schodach, obserwując ludzi. W sumie miałem sporo szczęścia. Kiedy rynek zaczął już żyć własnym życiem, postanowiłem się przespacerować. Nałożyłem na głowę kaptur. Nie mogli mnie rozpoznać, tu roiło się od tych półgłówków z armii Hizakiego. Ten pudel chodził między straganami z zadartym nosem, siwy zmieniał bandaż na dłoniach, a Diplodok odbezpieczał plastikowy karabin. Odwróciłem się i zauważyłem jakieś dziecko, które patrzyło smutno na stragan pełen pieczywa. Zacząłem poszukiwać wzrokiem właściciela. Dałem dziecku bagietkę.
- Dziękuję! – ucieszyło się i pobiegło gdzieś. Nie zdążyłem sprawdzić gdzie, bo ktoś złapał mnie za nadgarstki. Wystraszyłem się.
- Mon Dieu, złodziej! Złodziej! – krzyknął. Zamachnął się na mnie czerstwą bagietką.
- Błagam, monsieur! Zapłacę! – zamknąłem oczy, oczekując ciosu. Doczekałem się jednak tylko głośnego jęku. Sprzedawca upadł na ziemię, a zza niego wyrósł znajomy różowowłosy i jego psychol.
- Oczy ważki. Popisowy atak. – Koichi popatrzył na swoją rękę z dumą. Ważki mają wielkie oczy… Piekarz obecnie też takie miał. – Nic ci nie jest? – zapytał mój wybawca.
- Nie. Dzięki. – uśmiechnąłem się.
Nagle usłyszałem znajomy głos.
- Yuki, Teru!
- Sruki, Sreru. Sam sobie ich łap, a nie się szlajasz. – prychnął siwek. Koichi puknął mnie w ramię.
- Zwijamy. – powiedział, po czym pociągnął mnie za rękaw. Biegłem razem z nimi, sam nie wiedząc gdzie. Uciekałem przed ludźmi, którzy mi się kłaniali. Odwróciłem się. Cała trójka biegła za nami. Nawet się nie obejrzałem, a ich zgubiliśmy.
- Co za idiota zatrudnia takich imbecyli? – westchnął, idąc przed siebie. Meto obserwował mnie uważnie.
- Hizaki. – odparłem mimochodem.
- Hizaki?
- Nie znacie go?
- Po prostu myślałem, że walczy samodzielnie. Na lepsze by mu to wyszło.
- Cholera go wie. – mruknąłem.
Tu pojawił się moment nieco niezręcznej ciszy. Koichi zaprowadził mnie do jakiejś ruiny i usiadł na parapecie. Dziwoląg położył mi się na nogach i warczał przy każdym moim ruchu.
- Kim ty właściwie jesteś i skąd się urwałeś? Rzadko się tu widuje takie damulki. – zaśmiał się. Damulki. Też coś.
- Spadłem ci z nieba. – bąknąłem.
- Dosłownie. – uśmiechnął się, patrząc mi w oczy. – Pokażę ci coś.
Odsunął zasłonę. Moim oczom ukazał się widok na moją własną chatę.
- Piękne, nie? Żyć tam to musi być coś…
- …okropnego.
- Możesz mieć wszystko, niczym się nie martwić. A to miejsce…
- Tamto miejsce jest jak…
- Więzienie. – zakończyliśmy swoje wypowiedzi jednocześnie. Popatrzyliśmy na siebie. Meto ugryzł mnie w kostkę. Jęknąłem boleśnie. Co ten wariat sobie wyobrażał?
- Stawiasz mi melona. – wyszczerzył się różowowłosy.
- Tu są! – podskoczyłem nagle, usłyszawszy głosik Pudla. Meto zaczął szczekać i warczeć.
- Iść stąd bo pożałować!
- Brać ich!
W tym momencie zdjąłem kaptur.
- Stop! – krzyknąłem.
- Wasza wysokość… - Pudel pokłonił się, ciągnąc za sobą resztę, łącznie z Koichim. Meto i tak już leżał pod jego butem.
- Wypuścić ich. – rozkazałem.
- My wykonujemy rozkaz. Ty, wasza wysokość, możesz tylko rozkazać Hizakiemu go wypuścić.
Do jasnej Anielki, gdzie kupić arszenik?
(Koichi)
Zabrano mnie do lochu. Kim był ten koleś? Tą sławną „księżniczką”? W życiu na mnie nie spojrzy. Po drugie to dosyć dziwne, żeby księżniczka była facetem. Siedziałem w lochu, kiedy Meto wpadł przez okno.
- Meto! Chodź tu! – ucieszyłem się, widząc przyjaciela na parapecie.
- Wpakować się, głupi Koichi. – mamrotał, uwalniając mnie z łańcuchów. – A wszystko przez brzydka facet z brzydka imię…
- Daruj sobie… On… Ja myślę, że…
- Koichi darować sobie to pieprzenie, a Meto nie gryźć. – bąknął. Wywróciłem oczami. Nigdy nie lubił takiego pierdolenia.
- I tak nie ma szans, żeby mnie zechciał. Nie mam nic. – westchnąłem.
- Możesz mieć wszystko. – przerwał nam wesoły głosik. Z ciemności wyszła mała, grubiutka dziewczynka, mówiąca głosem starej baby. Chociaż… Kiedy zdjęła chustę zacząłem mieć wątpliwości co do tego, czy na pewno była to mała dziewczynka. – Synek, jest na pustyni, przy krzyżu taka jaskinia. Złota to tam od cholery! A ja chcę tylko jedną rzecz. Jak mi przyniesiesz tę jedną rzecz, to ja ci to złoto dam jeszcze z nadwyżką! – mówiła radośnie stara kobieta. – Kości mam już stare… Nie uniosę…
Popatrzyłem na Meto. Czemu nie? Mojemu przyjacielowi aż błyszczały oczy, mimo podejrzliwych spojrzeń rzucanych staruszce praktycznie bez przerwy.
- Jak Koichi i Meto wyjść?
- Żaden problem!
Staruszka wyjęła granat z kieszeni, rzuciła nim w ścianę, wyciągając wcześniej zawleczkę. Padliśmy na ziemię wystraszeni.
- Ale dupki! To był troll! Serio myślicie, że babcie się napieprzają granatami? – staruszka zaczęła się diabolicznie śmiać. Kopnęła mur, a jedna betonowa płyta wypadła, ukazując przejście.
- To jak? Stoi?
- Stoi.
- Lampa jest dla mnie. Reszta twoja. Tu masz mapę, powodzenia. – uśmiechnęła się staruszka. Zamknęła za nami tunel.
A więc poszliśmy. Przeprawa nie trwała długo. Odnosiłem jakieś dziwne wrażenie bycia teleportowanym, ale to ponoć normalne na pustyni. Stanęliśmy przed krzyżem. Nagle spod piasku wyłoniła się lwia głowa.
- Wejdź – powiedział piaskowy demon. – Nie ruszaj nic, prócz garnka.
- Garnka? Przyszedłem po lampę.
- Ze względów komfortu zamieniliśmy lampę na garnek. Lampę też możesz wziąć, a co. Reszty…. Nie tykać!
Wciągnąłem Meto do wnętrza paszczy piaskowego lwa. Starał się stawiać opór, ale piasek był suchy i bardzo łatwo się go ciągnęło. Po wejściu ukazała się nam masa kosztowności. Meto już chciał się rzucić w górę złota, ale upomniałem go, że nie mogliśmy tego zrobić. Co jak co, piaskowa głowa robiła wrażenie i budziła respekt nawet nie będąc Hizakim. Przed nim drżał każdy, bez względu na wiek, stan cywilny i status majątkowy. Mówili kiedyś, że facet skompresował (cokolwiek to znaczy) kiedyś jednego ze swoich strażników za jedzenie na służbie. Poszliśmy w głąb jaskini. Kto szedł, ten szedł. Meto jechał na odwłoku, tworząc za sobą jakąś marną makietę Rowu Mariańskiego, czy innego cholerstwa. Nagle dostaliśmy się do komory, w której leżała… Była… Oblepiała ściany… Masa kosztowności.
- Świeconki! – podniecał się Meto. Teraz to on ciągnął mnie, a ja kultywowałem naszą kilkuminutową tradycję drążenia rowów.
- Nie dotykaj, bo piaskolew cię połknie! – krzyknąłem. Zatrzymał się. Odetchnąłem z ulgą.
- Stary? – zacząłem.
- No co?
- Nie sądzisz, że tu za widno jak na siedem metrów pod ziemią?
- Świeconki są.
- To nie świeci tak samo z siebie. – prychnąłem. – Pamiętasz, co mieliśmy stąd zabrać?
- Świeconki!?
- Lampę, ociekaczu do sałaty.
- Ociekaczu do sałaty?!
- Jesteście tak samo nieprzydatni! – uniosłem głos. Poszedłem szukać źródła światła. Gdzieś musiało jakieś być. W końcu dotarłem do lampy naftowej umieszczonej w centrum tych świecidełek. Że też ktoś mógł tak bardzo ją chcieć. Wziąłem lampę, po czym potknąłem się o garnek. Zabrałem go ze sobą, im więcej tym lepiej. Kątem oka zauważyłem jak Meto bierze w zęby monetę.
- Sztuczne być!
- Sam jesteś sztuczny. – odezwał się jakiś głos, powodując, że ściany zadrżały. Uderzyłem się z otwartej dłoni w czoło. Idiota, idiota, idiota. Zaczęliśmy biec z garnkiem i lampą. Nagle ziemia uciekła mi spod nóg. Rozejrzałem się. Właśnie lecieliśmy razem z Meto na jakimś chodniku. Czy w tym powietrzu były opary jakiejś halucynogennej substancji? Zamknąłem oczy i czekałem na śmierć. Nie nastąpiła ona jednak tak szybko, jak się tego spodziewałem. Wylądowałem na skale, której natychmiast się złapałem. Meto wisiał mi na nodze. Zdawał się być lżejszy, kiedy na mnie siadał. Zauważyłem rozradowaną twarz tamtej staruszki.
- No, kochaneczku, lampeczka! – powiedziała swoim wesołym głosikiem. Podała mi rękę. Bez problemu wciągnęła nas na górę. Zabrała mi lampę i zepchnęła w przepaść razem z garnkiem.
A już myślałem, że nie umrę.
I nie umarłem. Wylądowałem na chodniku. Ja, mój garnek i Meto. Westchnąłem ciężko. Nagle zrobiło się ciemno i wszystko wokół runęło. Schroniliśmy się w jakiejś szczelinie skalnej. Dochodziło do nas tylko trochę światła z zewnątrz, przez zawalone, pokruszone ściany. Popatrzyłem na dywanik i na Meto, który na niego szczekał.
- Przymknij się.
- Włóczka latać! Rozumieć Koichi? Włóczka latać!
Wywróciłem oczami. Popatrzyłem na garnek. Z nerwów rzuciłem nim o skałę. Nie potłukł się.
- Może dlatego, że to czysta stal nierdzewna? – odpowiedziało mi COŚ.
Jeżeli ktoś słyszy głosy, to chyba z nim źle…
- Nie jesteś chory, jesteś po prostu idiotą.
- Gdzie, kto! – pisnąłem.
- Zluzuj majty, najpierw pieprznąłeś mną o ścianę, a teraz się drzesz, łeb mnie boli.
Z garnka wyskoczył wysoki, czarnowłosy mężczyzna. Uderzył głową o sklepienie, które pękło i otworzyło nam drogę na wolność. – Zawsze to samo… - prychnął, otrzepując włosy. Meto nie wiedział, na kogo szczekać. Usiadł na dywaniku i warczał na wielkoluda.
- Kim ty jesteś?
- No jak to kim? Dżinem.
Gorsze imię niż Tsuzuku.
- Tak myślisz? To mów mi Masashi.
- Czytasz mi w myślach!?
- Możliwe. Wyjdziesz stąd w końcu, czy będziesz się tak gapić? – prychnął.
- Racja. – mruknąłem. Wziąłem garnek. Wyszliśmy na zewnątrz, na pustynię. – Czemu jesteś w garnku, a nie w lampie? Dżiny są z reguły w lampach.
- Lampę zabrał ten brzydal, prawda?
- Stara baba.
- Też pasuje. Hizaki.
- Hizaki?
- Cały czas tak próbuje zdobyć lampę. Dlatego razem z Jennifer postanowiliśmy przenieść mnie do garnka.
- Jennifer? O co tu chodzi!?
- Jennifer to ta jaskinia. – mruknął. A Hizaki szuka ludzi do zabrania mnie stąd po całym Agrabahu.
- Stary, jesteś w Sosnowcu. – uświadomiłem go.
- Sosnowcu? – rozejrzał się. – Faktycznie…
Wokół była wyłącznie pustynia.
- A po co ty Hizakiemu?
- Idiota zamienił mnie w dżina, po czym zgubił. Najwyraźniej zapomniał, że skoro ma moc zamieniania ludzi w dżiny, to wcale nie będę mu potrzebny. – mruknął. Dziwny facet. – Gdzie on teraz jest?
- W zamku. Najpewniej.
- Super, zaprowadzisz mnie. – ucieszył się i teleportował nas do miasta. – Mówiłem ci, że masz prawo do trzech życzeń? – zapytał. Uśmiechnąłem się pod nosem.
- Nie, coś się znajdzie. – zaśmiałem się.
- I czego się jarzysz?
- Wiesz… Jest taki jeden seksiak…
- No nie! Ja sam przez was wszystkich homo zostanę. Od razu mówię – nie ma mowy, żebym kazał mu się w tobie zakochać.
- Ale nie, nie, nie… Ja bym po prostu chciał być trochę bo… Zrób ze mnie księcia, ziom.
- Jak sobie życzysz. – pokłonił się i wokół mnie pojawiła się chmura dymu. Nic nie widziałem. Ale… Byłem bogaty.
- O stary, dobry jesteś!
- No, dziękuję. – czarnowłosy zarumienił się i zakrył uśmiech dłonią. – A weźmiesz mnie ze sobą do pałacu? – zapytał głosikiem małej dziewczynki. – Proooooszę…
- Meto, weźmiesz garnek? – zapytałem. Dżin zaczął chrząkać nerwowo.
- Meto nie móc! Meto umierać! – darł się słoń, krążąc wokół mnie jak satelita.
- Zamieniłeś go w słonia? Serio?! – zapytałem, patrząc się na Masashiego. Ten rozpłakał się.
- N-nie krzycz na mnie… - pisnął i skulił się na ziemi. Nawet Meto się zatrzymał.
- Ej, Dżin. Nic Meto nie być. Meto mieć duży siusiak. – oświadczył słoń, po czym odbiegł. Przytuliłem płaczącego dżina.
- Jestem beznadziejny! Nawet nie umiem życzeń spełniać! – jęknął żałośnie.
- Ćśśś, już spokojnie… - pogłaskałem go po plecach. Przytulił się do mnie, zasmarkując mi ubranie. – Jest okej. Mam taki pomysł, żebyś już nie był smutny. – uśmiechnąłem się.
- Taaak? A jaki? – popatrzył na mnie, wyglądając na pocieszonego.
- Jedno życzenie będzie specjalnie dla ciebie. Czego byś chciał?
- Ja…?
- Tak, ty. – skorzystałem, że rozluźnił nieco uścisk i odsunąłem się nieco
- Ja… Ja bym chciał być wolny… - szepnął Masashi.
- Zapamiętam. Obiecuję, że ostatnie życzenie będzie twoje. – uśmiechnąłem się. Czarnowłosy olbrzym rzucił się na mnie i zaczął mnie całować po twarzy.
- Uspokój się, bo cofnę obietnicę. – prychnąłem, wycierając się. Fuj. – Ile czasu jesteś zamknięty?
- Jakieś… Kilka lat?
Już wiedziałem, czemu tak waliło mu z pyska.
- Dobra, jestem księciem. Jadę do Tsuzuku!
Niewiele upłynęło czasu, nim na wiernym mi słoniu, z garnkiem w rękach dojechałem do pałacu. Teraz na mnie spojrzy nieco inaczej!
Nawet nie spodziewałem się, że aż tak.
Uciekałem razem z moim słoniem przed jakimś pojebem, a Tsuzuku wyzywał mnie od… Od czego mnie nie wyzywał? Po chwili zatrzymałem się. Dziwny człowiek, który mnie gonił także się zatrzymał. Zaczęli z Meto obwąchiwać sobie tyłki. Tsuzuku wyszedł przed zamek. Był taki… Wow. Wyglądał jeszcze lepiej niż wtedy, gdy się poznaliśmy.
- Jeszcze tu jesteś?
- Tsuzuku… To ja! Koichi! – zdjąłem nakrycie głowy, ukazując różowe włosy farbowane burakami.
- Ty? Co ci się stało?
- Pomyślałem sobie… Że spadłeś mi z nieba…
- Z nieba? To był mur.
- Nawet jeśli…
- Liczysz, że spojrzę na kogoś, kto leje na mój dom?
Zatkało mnie. W co on się bawił?
- Trochę… - podrapałem się po głowie. Usłyszałem krzyk. Meto zamienił się z powrotem w Meto, a zza drzewa uśmiechnął się do mnie Masashi.
- O. Skąd on się tu wziął?
- Był tu cały czas. – uśmiechnąłem się. Tsuzuku pogłaskał Meto za uchem, na co ten prawie odgryzł mu nos.
- Ty nie tykać Meto, księżniczka. To Koichi lubić dupa. – prychnął i powrócił do wąchania zadka zwierzątka Tsuzuku. Pieprzony hipokryta.
- Wybacz. Chciałbym cię zapytać, śliczny, czy… Nie zechcesz się przelecieć?
- Co?! Nie jestem taki łatwy!
- W sensie na dywanie. – powiedziałem, stając na moim prywatnym pojeździe. – chodź. – podałem Tsuzuku rękę. Podszedł do mnie. Dywanik ruszył w górę.
- Co to jest! Hizaki! Tato! Ksiądz!
Usłyszałem pisk z dołu. Dżin wystrzelił do nas jak z procy.
- Uciekać! Hizaki idzie! – pisnął przerażony. Usiadł obok mnie na dywanie i zaczął się do mnie tulić. Tsuzuku odwrócił głowę zdegustowany. Odsunąłem od siebie Masashiego i przytuliłem tę właściwą osobę.
- I jak ci się podoba?
- Jest ładnie.
Nagle wokół nas zaczęły przelatywać pociski. Wystraszyłem się na śmierć. W końcu dywanik dostał, pomimo usilnych starań mojego przyjaciela. Chodnik zesztywniał i zaczął opadać na ziemię. Zamknęliśmy oczy, kolejny raz oczekując śmierci. Która znowu tylko robiła sobie z nas jaja.
- Co tu się odpierdala?! – wydarł się brzydki facet w sukience.
Może jednak umrę?
- Ty! Ty! Ty nie żyjesz! – krzyknął.
- Żyję.
- Zabiłem cię.
- Nie. – pokręciłem głową. Tsuzuku stanął przede mną. Hizaki odepchnął go na bok. – Masashi! Ten kolo idzie do gara, a ty jesteś wolny. Spełniaj! – krzyknąłem, a zadowolony brunet wziął się do pracy. Stanął przed Hizakim, pokazując mu środkowy palec.
- Zawsze chciałem to zrobić, cholera, zawsze! – zapiszczał radośnie.
- To dlatego w lampie cię nie było! Za dużo żarłeś!
- Odkupiłem sobie te wszystkie lata, kiedy całe moje, Yukiego, Kamijo i Teru porcje pożerałeś ty i twoja tępa papuga… Właśnie, gdzie ona jest? – zapytał.
Obok nas przemknął ciągnik, za kółkiem siedziała papuga. Za ciągnikiem biegł pogrążony w rozpaczy sułtan.
- Mniejsza. Do gara! – wykrzyczał Masashi. Hizaki zwinął się, zaharczał i… Zniknął. A garnek zaczął drastycznie zmieniać kształt.
- Tatusiu! – jęknął Tsuzuku, biegnąc za sułtanem. Ale Masashi był szybszy. Zamienił ciągnik w krowi placek.
- Serio? – spojrzałem na niego.
- Nic mi lepszego nie przyszło do głowy! – już zbierało mu się na płacz, kiedy Meto polizał go po twarzy. Odetchnąłem z ulgą.
- No już, Masashi być mądry. Patrz, teraz już się nie kłócić ci dwa.
Jak na ironię – aktualnie żaden z nich – ani papuga, ani sułtan – nie chciał z powrotem swojego ciągnika. Papuga odleciała, przeklinając całe królestwo. Garnek został wyrzucony przez Masashiego w stronę pustyni. Sułtan spojrzał na mnie.
- Bohater. – uśmiechnął się. Tsuzuku podleciał do mnie i pocałował mnie w policzek. W końcu. W końcu ktoś mnie docenił. Zrobiło się cicho. Usłyszałem ciche powarkiwanie. Zwinięty w rulon dywanik wykonywał ruchy robaczkowe. Z jednego końca wystawała głowa Meto i tego dziwoląga księżniczki.
- Zero! – zniesmaczył się Tsuzuku. Ten jednak wywalił tylko jęzor. Nie pozostało mi nic innego, jak posłać Meto mordercze spojrzenie i żyć z moją księżniczką u boku długo i szczęśliwie.
Napisanie tego zajęło ponad pięć. Chyba pierwsze takie długie opowiadanie od czasów Aristocrat's Symphony. Ale jako, że ostatnio rzadko tu bywałam... A raz się żyje. Za błędy przepraszam, ale nie mam już siły sprawdzać ._. Miłego, no i żebrzę o komentarz w ramach nagrody za pralkowe trudy. Jakoś tak bardzo lubię je czytać.
_________________________________________
(Koichi)
- Meto, łap! - krzyknąłem, rzucając Meto bagietkę. Gonił nas właśnie stary Kaoru - właściciel stoiska z pieczywem.
- Hultaje! Ja wam dam ciabatty, croissanty! Tylko nie Antoinette! - zawył. Olałem to. Znałem dobrze tego mężczyznę. Wielokrotnie podbierałem mu pieczywo ze straganu i dobrze wiedziałem, że nie mogliśmy się teraz zatrzymać. Popchnąłem w stronę piekarza stos beczek, dając sobie tym czas na wspięcie się na dach. Schowaliśmy się razem z Meto w opuszczonym budynku i zaczęliśmy konsumować przełamaną bagietkę, patrząc w stronę pałacu.
- Och, Meto, jak ja bym chciał tam żyć... - westchnąłem rozmarzony, chrupiąc smaczną bagietkę.
- Koichi nie pierdolić tylko jeść. - sarknął Meto. Wywróciłem oczami.
- Sułtan jest bogaty.
- Ale sułtan nie lubić w dupę.
- Meto!
- Meto mówić prawdę.
- I tak nie mamy na to szans... - westchnąłem. Nagle na głównej ulicy zrobiło się cicho. Wyszedłem z budynku i zobaczyłem, że wszyscy rozeszli się na boki. Samym środkiem, na białym koniu jechał wystrojony i zapewne bogaty jegomość. Mogłem się założyć, że cholernik zmierzał do zamku, prosić o rękę samą księżniczkę. Psia sprawiedliwość. Nagle zauważyłem jak Meto wybiega przed jego konia. Zaczął szczekać, po czym oberwał batem.
- I co się gorączkujesz, ziom? - zapytałem, wyskakując z tłumu. - Taki bogaty, a zachować się nie umie.
- Mówisz do księcia. Księcia Ryogi...
- Zjedz snickersa, bo zaczynasz gwiazdorzyć. - syknąłem. Meto podniósł nogę i osikał mu czubki butów. Nie miał z tym problemów, gdyż jego wierzchowiec nie był za wysoki. Uśmiechnąłem się z satysfakcją. Mężczyzna skrzywił się i spryskał Meto odświeżaczem powietrza. Ten kichnął głośno, krzywiąc się. Wielki goguś Yoga, czy jak mu tam, pokłusował w stronę bramy pałacu. Byłem ciekawy, co takiego niby miał do zaoferowania księżniczce. Pierdolnie jej szpagat? Wywróciłem oczami i odszedłem, ciągnąc za sobą Meto. Miał niezwykły talent do pakowania nas w kłopoty. Na do widzenia rzucił jeszcze zgniłym jabłkiem w wielkiego księcia, stojącego już u bram pałacu. Strażnicy spiorunowali nas spojrzeniem. Jabłko trafiło Yogę idealnie w tył głowy.
- Brać go! – krzyknął, odwracając się. Przyłożyłem Meto w twarz i zaczęliśmy zwiewać. Niestety, mimo małpich zdolności mojego przyjaciela i mojej nienajgorszej kondycji – strażnicy wciąż byli szybsi. Przede mną wyrosła chuda szczapa z mieczem i pseudogroźnym wyrazem twarzy. Koleś był całkowicie siwy. Byłem niemalże pewien, że to przez tego pieprzniętego wezyra, o którym krążyły plotki w całym królestwie. Już chciałem zawracać, ale zaraz za mną stał inny strażnik, wyglądający z twarzy trochę jak diplodok. Zrobiłem unik, ale strzelił do mnie z pistoletu na wodę. Woda była chyba zmieszana z mydłem. Popatrzyłem na niego z niemym pytaniem w oczach.
- Ponoć na niektórych działa… - westchnął smutno. – Teru, zrób użytek z tego tasaka.
Teru, bo tak chyba nazywał się ten siwek, zamachnął się na mnie mieczem. Już miałem robić unik, kiedy trafił we mnie…
Rękojeścią.
Uklęknął i rozpłakał się. Idiota trzymał miecz za ostrze i pociął sobie dłonie. O co chodziło, do cholery, z tymi strażnikami?
- Yuki, gdzie jest Kamijo? – jęknął.
- A bo ja wiem? Pewnie chędoży gdzieś po kątach. – mruknął szatyn. Siedziałem na ziemi, trzymając ich miecz i przyglądałem się całej scence. W pewnej chwili do zaułku wpadł blondyn o iście książęcych rysach twarzy.
- Bonjour, Honeys! Widzę, że schwytaliście tego szczura? – uśmiechnął się.
- Schwytali. – powiedziałem.
- To fajnie. Dobrzy są, prawda? – mówił podekscytowany.
- T… Taaaak… - odpowiedziałem, wycofując się. Meto popatrzył na mnie zdezorientowany. – Świetni. – mruknąłem, po czym odszedłem, zaraz za rogiem zaczynając biec.
Na wszelki wypadek.
(Tsuzuku)
Kolejny idiota skasowany. Jeżeli naprawdę myślał, że zaimponuje mi tą chudą klatą i drogimi ciuchami to się pomylił. Mój kochany Zeroś obszczekał go i delikatnie uszkodził. Na szczęście miałem kogoś takiego… Sam nie dałbym sobie rady z tyloma natrętami. Ta presja, jaką wywierało na mnie otoczenie przytłaczała mnie. Podsyłali mi samych idiotów i oczekiwali, że podpasują mi ich pieniądze i brak mózgu. Niektórzy na szczęście sami uciekali, kiedy coś za bardzo odznaczało się na moich szarawarach. Albo kiedy się odezwałem. Inni z kolei napalali się wtedy jeszcze bardziej. Wtedy pomagał mi on. Tak samo jak tym razem. Kiedy „książę” zaczął się przede mną płaszczyć… Dosłownie płaszczyć. On zaczął prezentować mi jakieś dziwne figury! Wtedy Zero skoczył na niego. Pogłaskałem mojego przyjaciela po włosach, kiedy ułożył się przy mnie, przymilając się. Nagle do mojej komnaty wszedł ojciec. Dosłownie kipiała z niego furia. Uniosłem wyskubaną brew, głaszcząc Zero za uszkiem.
- Mam już dosyć twojego wybrzydzania! – krzyknął, wyrywając mojemu wybawcy z pyska kawałek rękawa szanownego księcia. – Myślisz, że co? Że będą się o ciebie bić?
- Póki co zapraszasz takich, za których ja się powinienem bić… - wywróciłem oczami. Sułtan usiadł, wygładzając czarną suknię. Nie miałem pojęcia od kiedy władcy w tym kraju mogli nosić suknie, ale to on był sułtanem. Popatrzyłem na niego, słysząc ciężkie westchnienie.
- Chciałbym sam sobie wybrać osobę, za którą będę musiał wyjść. – powiedziałem.
- A czy właśnie nie masz takiej możliwości?
- To jak wybierać między jedzeniem samolotowym, a szpitalnym. – bąknąłem. – A co, jeżeli niekoniecznie chcę bogatego buca?
- Znowu zaczynasz… Ja zemdleję…
- Sułtanie Mano-sama, proszę zaczekać z mdleniem! – do komnaty wszedł doradca mojego ojca – Wielki Wezyr. Nigdy za nim nie przepadałem. Ani za tym jego farbowanym gołębiem.
- Słucham, Hizaki? – mój ojciec odwrócił się w stronę jakże mrocznie wyglądającego mężczyzny.
- Czy mógłbym poprosić na słówko? – zapytał. Papuga na jego ramieniu zaczęła krzyczeć coś o ciągniku, kiedy mój ojciec się do niego zbliżył. – Gacuś, zamknij dziób. – mruknął Hizaki. Gackt, bo tak miała na imię papużka, wykonał swoje polecenie w mgnieniu oka. Mana popatrzył na to zauroczony i wepchnął ptaszysku krakersa do dzioba. Wyszli z mojego pokoju, zostawiając mnie samemu. Czułem się jak w więzieniu. Podjąłem już decyzję – nie zamierzałem tu zostać ani chwili dłużej.
Nad ranem wymknąłem się po cichu wspinając się po murze. Cholera, że też nie pomyślałem jak z tego zejść… Po drugiej stronie znalazłem się, ześlizgując się po jedynym, suchym drzewie w okolicy. Niestety spadłem w jakieś kolczaste zarośla. Uniosłem głowę, wyglądając zza krzewów, żeby zorientować się we własnym położeniu. Leżałem na…
- Zboczeniec! – usłyszałem gdzieś spod siebie. Różowowłosy mężczyzna z dramatyzmem w oczach podciągał spodnie.
- Ale bydlak… - palnąłem pełen podziwu.
- Nie gap się i daj mi podciągnąć te gacie! – pisnął. Zrzucił mnie z siebie. Odwrócił się tyłem do mnie, a przodem do obsikanego muru i poprawił ubranie.
- Zawsze tak się witasz? – spytał z pretensją głosie.
- Pierwszy raz. – mruknąłem. Zacząłem mieć przez niego kompleksy.
- Koichi. – wyciągnął do mnie prawą rękę.
- Jesteś praworęczny…? – zapytałem, wstrzymując się przed uściskiem dłoni.
- Och… Wybacz. – podał mi lewą rękę. Uścisnąłem ją już bez większej niechęci.
- Tsuzuku.
- Rodzice cię nie kochają? Kto nazywa tak swoje dziecko? – parsknął. Nagle zza krzaków wyskoczył jakiś poruszający się na czterech kończynach dziwoląg. Wskoczyłem Koichiemu na ręce wystraszony. Dziwoląg prychnął.
- Zboczeniec kopyta do góry! Szybko, Meto nie znać litość!
- Spokojnie, Meto. Niegroźny.
Popatrzyłem na Koichiego. Odstawił mnie na ziemię.
- Tsuzuku, to jest Meto. Jest trochę przewrażliwiony.
- Rodzice nie kochać Tsuzuku? Kto nazywać dziecko Tsuzuku? – roześmiał się dziwoląg.
- Odwalcie się od mojego imienia, okej? - prychnąłem.
- Dobra, Tsuzuku. – roześmiał się różowowłosy. Meto zawtórował mu. Wkurzyli mnie. Poszedłem w stronę miasta, strzelając księżniczkowego focha. Zdenerwowałem się. Nikt nie będzie znieważał imienia, które nadał mi ukochany ojciec. Nie mieli pojęcia, kim jestem i tak miało pozostać. Poranek spędziłem siedząc na schodach, obserwując ludzi. W sumie miałem sporo szczęścia. Kiedy rynek zaczął już żyć własnym życiem, postanowiłem się przespacerować. Nałożyłem na głowę kaptur. Nie mogli mnie rozpoznać, tu roiło się od tych półgłówków z armii Hizakiego. Ten pudel chodził między straganami z zadartym nosem, siwy zmieniał bandaż na dłoniach, a Diplodok odbezpieczał plastikowy karabin. Odwróciłem się i zauważyłem jakieś dziecko, które patrzyło smutno na stragan pełen pieczywa. Zacząłem poszukiwać wzrokiem właściciela. Dałem dziecku bagietkę.
- Dziękuję! – ucieszyło się i pobiegło gdzieś. Nie zdążyłem sprawdzić gdzie, bo ktoś złapał mnie za nadgarstki. Wystraszyłem się.
- Mon Dieu, złodziej! Złodziej! – krzyknął. Zamachnął się na mnie czerstwą bagietką.
- Błagam, monsieur! Zapłacę! – zamknąłem oczy, oczekując ciosu. Doczekałem się jednak tylko głośnego jęku. Sprzedawca upadł na ziemię, a zza niego wyrósł znajomy różowowłosy i jego psychol.
- Oczy ważki. Popisowy atak. – Koichi popatrzył na swoją rękę z dumą. Ważki mają wielkie oczy… Piekarz obecnie też takie miał. – Nic ci nie jest? – zapytał mój wybawca.
- Nie. Dzięki. – uśmiechnąłem się.
Nagle usłyszałem znajomy głos.
- Yuki, Teru!
- Sruki, Sreru. Sam sobie ich łap, a nie się szlajasz. – prychnął siwek. Koichi puknął mnie w ramię.
- Zwijamy. – powiedział, po czym pociągnął mnie za rękaw. Biegłem razem z nimi, sam nie wiedząc gdzie. Uciekałem przed ludźmi, którzy mi się kłaniali. Odwróciłem się. Cała trójka biegła za nami. Nawet się nie obejrzałem, a ich zgubiliśmy.
- Co za idiota zatrudnia takich imbecyli? – westchnął, idąc przed siebie. Meto obserwował mnie uważnie.
- Hizaki. – odparłem mimochodem.
- Hizaki?
- Nie znacie go?
- Po prostu myślałem, że walczy samodzielnie. Na lepsze by mu to wyszło.
- Cholera go wie. – mruknąłem.
Tu pojawił się moment nieco niezręcznej ciszy. Koichi zaprowadził mnie do jakiejś ruiny i usiadł na parapecie. Dziwoląg położył mi się na nogach i warczał przy każdym moim ruchu.
- Kim ty właściwie jesteś i skąd się urwałeś? Rzadko się tu widuje takie damulki. – zaśmiał się. Damulki. Też coś.
- Spadłem ci z nieba. – bąknąłem.
- Dosłownie. – uśmiechnął się, patrząc mi w oczy. – Pokażę ci coś.
Odsunął zasłonę. Moim oczom ukazał się widok na moją własną chatę.
- Piękne, nie? Żyć tam to musi być coś…
- …okropnego.
- Możesz mieć wszystko, niczym się nie martwić. A to miejsce…
- Tamto miejsce jest jak…
- Więzienie. – zakończyliśmy swoje wypowiedzi jednocześnie. Popatrzyliśmy na siebie. Meto ugryzł mnie w kostkę. Jęknąłem boleśnie. Co ten wariat sobie wyobrażał?
- Stawiasz mi melona. – wyszczerzył się różowowłosy.
- Tu są! – podskoczyłem nagle, usłyszawszy głosik Pudla. Meto zaczął szczekać i warczeć.
- Iść stąd bo pożałować!
- Brać ich!
W tym momencie zdjąłem kaptur.
- Stop! – krzyknąłem.
- Wasza wysokość… - Pudel pokłonił się, ciągnąc za sobą resztę, łącznie z Koichim. Meto i tak już leżał pod jego butem.
- Wypuścić ich. – rozkazałem.
- My wykonujemy rozkaz. Ty, wasza wysokość, możesz tylko rozkazać Hizakiemu go wypuścić.
Do jasnej Anielki, gdzie kupić arszenik?
(Koichi)
Zabrano mnie do lochu. Kim był ten koleś? Tą sławną „księżniczką”? W życiu na mnie nie spojrzy. Po drugie to dosyć dziwne, żeby księżniczka była facetem. Siedziałem w lochu, kiedy Meto wpadł przez okno.
- Meto! Chodź tu! – ucieszyłem się, widząc przyjaciela na parapecie.
- Wpakować się, głupi Koichi. – mamrotał, uwalniając mnie z łańcuchów. – A wszystko przez brzydka facet z brzydka imię…
- Daruj sobie… On… Ja myślę, że…
- Koichi darować sobie to pieprzenie, a Meto nie gryźć. – bąknął. Wywróciłem oczami. Nigdy nie lubił takiego pierdolenia.
- I tak nie ma szans, żeby mnie zechciał. Nie mam nic. – westchnąłem.
- Możesz mieć wszystko. – przerwał nam wesoły głosik. Z ciemności wyszła mała, grubiutka dziewczynka, mówiąca głosem starej baby. Chociaż… Kiedy zdjęła chustę zacząłem mieć wątpliwości co do tego, czy na pewno była to mała dziewczynka. – Synek, jest na pustyni, przy krzyżu taka jaskinia. Złota to tam od cholery! A ja chcę tylko jedną rzecz. Jak mi przyniesiesz tę jedną rzecz, to ja ci to złoto dam jeszcze z nadwyżką! – mówiła radośnie stara kobieta. – Kości mam już stare… Nie uniosę…
Popatrzyłem na Meto. Czemu nie? Mojemu przyjacielowi aż błyszczały oczy, mimo podejrzliwych spojrzeń rzucanych staruszce praktycznie bez przerwy.
- Jak Koichi i Meto wyjść?
- Żaden problem!
Staruszka wyjęła granat z kieszeni, rzuciła nim w ścianę, wyciągając wcześniej zawleczkę. Padliśmy na ziemię wystraszeni.
- Ale dupki! To był troll! Serio myślicie, że babcie się napieprzają granatami? – staruszka zaczęła się diabolicznie śmiać. Kopnęła mur, a jedna betonowa płyta wypadła, ukazując przejście.
- To jak? Stoi?
- Stoi.
- Lampa jest dla mnie. Reszta twoja. Tu masz mapę, powodzenia. – uśmiechnęła się staruszka. Zamknęła za nami tunel.
A więc poszliśmy. Przeprawa nie trwała długo. Odnosiłem jakieś dziwne wrażenie bycia teleportowanym, ale to ponoć normalne na pustyni. Stanęliśmy przed krzyżem. Nagle spod piasku wyłoniła się lwia głowa.
- Wejdź – powiedział piaskowy demon. – Nie ruszaj nic, prócz garnka.
- Garnka? Przyszedłem po lampę.
- Ze względów komfortu zamieniliśmy lampę na garnek. Lampę też możesz wziąć, a co. Reszty…. Nie tykać!
Wciągnąłem Meto do wnętrza paszczy piaskowego lwa. Starał się stawiać opór, ale piasek był suchy i bardzo łatwo się go ciągnęło. Po wejściu ukazała się nam masa kosztowności. Meto już chciał się rzucić w górę złota, ale upomniałem go, że nie mogliśmy tego zrobić. Co jak co, piaskowa głowa robiła wrażenie i budziła respekt nawet nie będąc Hizakim. Przed nim drżał każdy, bez względu na wiek, stan cywilny i status majątkowy. Mówili kiedyś, że facet skompresował (cokolwiek to znaczy) kiedyś jednego ze swoich strażników za jedzenie na służbie. Poszliśmy w głąb jaskini. Kto szedł, ten szedł. Meto jechał na odwłoku, tworząc za sobą jakąś marną makietę Rowu Mariańskiego, czy innego cholerstwa. Nagle dostaliśmy się do komory, w której leżała… Była… Oblepiała ściany… Masa kosztowności.
- Świeconki! – podniecał się Meto. Teraz to on ciągnął mnie, a ja kultywowałem naszą kilkuminutową tradycję drążenia rowów.
- Nie dotykaj, bo piaskolew cię połknie! – krzyknąłem. Zatrzymał się. Odetchnąłem z ulgą.
- Stary? – zacząłem.
- No co?
- Nie sądzisz, że tu za widno jak na siedem metrów pod ziemią?
- Świeconki są.
- To nie świeci tak samo z siebie. – prychnąłem. – Pamiętasz, co mieliśmy stąd zabrać?
- Świeconki!?
- Lampę, ociekaczu do sałaty.
- Ociekaczu do sałaty?!
- Jesteście tak samo nieprzydatni! – uniosłem głos. Poszedłem szukać źródła światła. Gdzieś musiało jakieś być. W końcu dotarłem do lampy naftowej umieszczonej w centrum tych świecidełek. Że też ktoś mógł tak bardzo ją chcieć. Wziąłem lampę, po czym potknąłem się o garnek. Zabrałem go ze sobą, im więcej tym lepiej. Kątem oka zauważyłem jak Meto bierze w zęby monetę.
- Sztuczne być!
- Sam jesteś sztuczny. – odezwał się jakiś głos, powodując, że ściany zadrżały. Uderzyłem się z otwartej dłoni w czoło. Idiota, idiota, idiota. Zaczęliśmy biec z garnkiem i lampą. Nagle ziemia uciekła mi spod nóg. Rozejrzałem się. Właśnie lecieliśmy razem z Meto na jakimś chodniku. Czy w tym powietrzu były opary jakiejś halucynogennej substancji? Zamknąłem oczy i czekałem na śmierć. Nie nastąpiła ona jednak tak szybko, jak się tego spodziewałem. Wylądowałem na skale, której natychmiast się złapałem. Meto wisiał mi na nodze. Zdawał się być lżejszy, kiedy na mnie siadał. Zauważyłem rozradowaną twarz tamtej staruszki.
- No, kochaneczku, lampeczka! – powiedziała swoim wesołym głosikiem. Podała mi rękę. Bez problemu wciągnęła nas na górę. Zabrała mi lampę i zepchnęła w przepaść razem z garnkiem.
A już myślałem, że nie umrę.
I nie umarłem. Wylądowałem na chodniku. Ja, mój garnek i Meto. Westchnąłem ciężko. Nagle zrobiło się ciemno i wszystko wokół runęło. Schroniliśmy się w jakiejś szczelinie skalnej. Dochodziło do nas tylko trochę światła z zewnątrz, przez zawalone, pokruszone ściany. Popatrzyłem na dywanik i na Meto, który na niego szczekał.
- Przymknij się.
- Włóczka latać! Rozumieć Koichi? Włóczka latać!
Wywróciłem oczami. Popatrzyłem na garnek. Z nerwów rzuciłem nim o skałę. Nie potłukł się.
- Może dlatego, że to czysta stal nierdzewna? – odpowiedziało mi COŚ.
Jeżeli ktoś słyszy głosy, to chyba z nim źle…
- Nie jesteś chory, jesteś po prostu idiotą.
- Gdzie, kto! – pisnąłem.
- Zluzuj majty, najpierw pieprznąłeś mną o ścianę, a teraz się drzesz, łeb mnie boli.
Z garnka wyskoczył wysoki, czarnowłosy mężczyzna. Uderzył głową o sklepienie, które pękło i otworzyło nam drogę na wolność. – Zawsze to samo… - prychnął, otrzepując włosy. Meto nie wiedział, na kogo szczekać. Usiadł na dywaniku i warczał na wielkoluda.
- Kim ty jesteś?
- No jak to kim? Dżinem.
Gorsze imię niż Tsuzuku.
- Tak myślisz? To mów mi Masashi.
- Czytasz mi w myślach!?
- Możliwe. Wyjdziesz stąd w końcu, czy będziesz się tak gapić? – prychnął.
- Racja. – mruknąłem. Wziąłem garnek. Wyszliśmy na zewnątrz, na pustynię. – Czemu jesteś w garnku, a nie w lampie? Dżiny są z reguły w lampach.
- Lampę zabrał ten brzydal, prawda?
- Stara baba.
- Też pasuje. Hizaki.
- Hizaki?
- Cały czas tak próbuje zdobyć lampę. Dlatego razem z Jennifer postanowiliśmy przenieść mnie do garnka.
- Jennifer? O co tu chodzi!?
- Jennifer to ta jaskinia. – mruknął. A Hizaki szuka ludzi do zabrania mnie stąd po całym Agrabahu.
- Stary, jesteś w Sosnowcu. – uświadomiłem go.
- Sosnowcu? – rozejrzał się. – Faktycznie…
Wokół była wyłącznie pustynia.
- A po co ty Hizakiemu?
- Idiota zamienił mnie w dżina, po czym zgubił. Najwyraźniej zapomniał, że skoro ma moc zamieniania ludzi w dżiny, to wcale nie będę mu potrzebny. – mruknął. Dziwny facet. – Gdzie on teraz jest?
- W zamku. Najpewniej.
- Super, zaprowadzisz mnie. – ucieszył się i teleportował nas do miasta. – Mówiłem ci, że masz prawo do trzech życzeń? – zapytał. Uśmiechnąłem się pod nosem.
- Nie, coś się znajdzie. – zaśmiałem się.
- I czego się jarzysz?
- Wiesz… Jest taki jeden seksiak…
- No nie! Ja sam przez was wszystkich homo zostanę. Od razu mówię – nie ma mowy, żebym kazał mu się w tobie zakochać.
- Ale nie, nie, nie… Ja bym po prostu chciał być trochę bo… Zrób ze mnie księcia, ziom.
- Jak sobie życzysz. – pokłonił się i wokół mnie pojawiła się chmura dymu. Nic nie widziałem. Ale… Byłem bogaty.
- O stary, dobry jesteś!
- No, dziękuję. – czarnowłosy zarumienił się i zakrył uśmiech dłonią. – A weźmiesz mnie ze sobą do pałacu? – zapytał głosikiem małej dziewczynki. – Proooooszę…
- Meto, weźmiesz garnek? – zapytałem. Dżin zaczął chrząkać nerwowo.
- Meto nie móc! Meto umierać! – darł się słoń, krążąc wokół mnie jak satelita.
- Zamieniłeś go w słonia? Serio?! – zapytałem, patrząc się na Masashiego. Ten rozpłakał się.
- N-nie krzycz na mnie… - pisnął i skulił się na ziemi. Nawet Meto się zatrzymał.
- Ej, Dżin. Nic Meto nie być. Meto mieć duży siusiak. – oświadczył słoń, po czym odbiegł. Przytuliłem płaczącego dżina.
- Jestem beznadziejny! Nawet nie umiem życzeń spełniać! – jęknął żałośnie.
- Ćśśś, już spokojnie… - pogłaskałem go po plecach. Przytulił się do mnie, zasmarkując mi ubranie. – Jest okej. Mam taki pomysł, żebyś już nie był smutny. – uśmiechnąłem się.
- Taaak? A jaki? – popatrzył na mnie, wyglądając na pocieszonego.
- Jedno życzenie będzie specjalnie dla ciebie. Czego byś chciał?
- Ja…?
- Tak, ty. – skorzystałem, że rozluźnił nieco uścisk i odsunąłem się nieco
- Ja… Ja bym chciał być wolny… - szepnął Masashi.
- Zapamiętam. Obiecuję, że ostatnie życzenie będzie twoje. – uśmiechnąłem się. Czarnowłosy olbrzym rzucił się na mnie i zaczął mnie całować po twarzy.
- Uspokój się, bo cofnę obietnicę. – prychnąłem, wycierając się. Fuj. – Ile czasu jesteś zamknięty?
- Jakieś… Kilka lat?
Już wiedziałem, czemu tak waliło mu z pyska.
- Dobra, jestem księciem. Jadę do Tsuzuku!
Niewiele upłynęło czasu, nim na wiernym mi słoniu, z garnkiem w rękach dojechałem do pałacu. Teraz na mnie spojrzy nieco inaczej!
Nawet nie spodziewałem się, że aż tak.
Uciekałem razem z moim słoniem przed jakimś pojebem, a Tsuzuku wyzywał mnie od… Od czego mnie nie wyzywał? Po chwili zatrzymałem się. Dziwny człowiek, który mnie gonił także się zatrzymał. Zaczęli z Meto obwąchiwać sobie tyłki. Tsuzuku wyszedł przed zamek. Był taki… Wow. Wyglądał jeszcze lepiej niż wtedy, gdy się poznaliśmy.
- Jeszcze tu jesteś?
- Tsuzuku… To ja! Koichi! – zdjąłem nakrycie głowy, ukazując różowe włosy farbowane burakami.
- Ty? Co ci się stało?
- Pomyślałem sobie… Że spadłeś mi z nieba…
- Z nieba? To był mur.
- Nawet jeśli…
- Liczysz, że spojrzę na kogoś, kto leje na mój dom?
Zatkało mnie. W co on się bawił?
- Trochę… - podrapałem się po głowie. Usłyszałem krzyk. Meto zamienił się z powrotem w Meto, a zza drzewa uśmiechnął się do mnie Masashi.
- O. Skąd on się tu wziął?
- Był tu cały czas. – uśmiechnąłem się. Tsuzuku pogłaskał Meto za uchem, na co ten prawie odgryzł mu nos.
- Ty nie tykać Meto, księżniczka. To Koichi lubić dupa. – prychnął i powrócił do wąchania zadka zwierzątka Tsuzuku. Pieprzony hipokryta.
- Wybacz. Chciałbym cię zapytać, śliczny, czy… Nie zechcesz się przelecieć?
- Co?! Nie jestem taki łatwy!
- W sensie na dywanie. – powiedziałem, stając na moim prywatnym pojeździe. – chodź. – podałem Tsuzuku rękę. Podszedł do mnie. Dywanik ruszył w górę.
- Co to jest! Hizaki! Tato! Ksiądz!
Usłyszałem pisk z dołu. Dżin wystrzelił do nas jak z procy.
- Uciekać! Hizaki idzie! – pisnął przerażony. Usiadł obok mnie na dywanie i zaczął się do mnie tulić. Tsuzuku odwrócił głowę zdegustowany. Odsunąłem od siebie Masashiego i przytuliłem tę właściwą osobę.
- I jak ci się podoba?
- Jest ładnie.
Nagle wokół nas zaczęły przelatywać pociski. Wystraszyłem się na śmierć. W końcu dywanik dostał, pomimo usilnych starań mojego przyjaciela. Chodnik zesztywniał i zaczął opadać na ziemię. Zamknęliśmy oczy, kolejny raz oczekując śmierci. Która znowu tylko robiła sobie z nas jaja.
- Co tu się odpierdala?! – wydarł się brzydki facet w sukience.
Może jednak umrę?
- Ty! Ty! Ty nie żyjesz! – krzyknął.
- Żyję.
- Zabiłem cię.
- Nie. – pokręciłem głową. Tsuzuku stanął przede mną. Hizaki odepchnął go na bok. – Masashi! Ten kolo idzie do gara, a ty jesteś wolny. Spełniaj! – krzyknąłem, a zadowolony brunet wziął się do pracy. Stanął przed Hizakim, pokazując mu środkowy palec.
- Zawsze chciałem to zrobić, cholera, zawsze! – zapiszczał radośnie.
- To dlatego w lampie cię nie było! Za dużo żarłeś!
- Odkupiłem sobie te wszystkie lata, kiedy całe moje, Yukiego, Kamijo i Teru porcje pożerałeś ty i twoja tępa papuga… Właśnie, gdzie ona jest? – zapytał.
Obok nas przemknął ciągnik, za kółkiem siedziała papuga. Za ciągnikiem biegł pogrążony w rozpaczy sułtan.
- Mniejsza. Do gara! – wykrzyczał Masashi. Hizaki zwinął się, zaharczał i… Zniknął. A garnek zaczął drastycznie zmieniać kształt.
- Tatusiu! – jęknął Tsuzuku, biegnąc za sułtanem. Ale Masashi był szybszy. Zamienił ciągnik w krowi placek.
- Serio? – spojrzałem na niego.
- Nic mi lepszego nie przyszło do głowy! – już zbierało mu się na płacz, kiedy Meto polizał go po twarzy. Odetchnąłem z ulgą.
- No już, Masashi być mądry. Patrz, teraz już się nie kłócić ci dwa.
Jak na ironię – aktualnie żaden z nich – ani papuga, ani sułtan – nie chciał z powrotem swojego ciągnika. Papuga odleciała, przeklinając całe królestwo. Garnek został wyrzucony przez Masashiego w stronę pustyni. Sułtan spojrzał na mnie.
- Bohater. – uśmiechnął się. Tsuzuku podleciał do mnie i pocałował mnie w policzek. W końcu. W końcu ktoś mnie docenił. Zrobiło się cicho. Usłyszałem ciche powarkiwanie. Zwinięty w rulon dywanik wykonywał ruchy robaczkowe. Z jednego końca wystawała głowa Meto i tego dziwoląga księżniczki.
- Zero! – zniesmaczył się Tsuzuku. Ten jednak wywalił tylko jęzor. Nie pozostało mi nic innego, jak posłać Meto mordercze spojrzenie i żyć z moją księżniczką u boku długo i szczęśliwie.
poniedziałek, 25 lipca 2016
Chlebonado
Szli we dwoje wąską, nieco ciemną i nieprzyjemną uliczką. Pokazywał swojemu przyjacielowi różne dziwaczne graffiti, prowadząc przy tym niesamowicie ciekawą rozmowę na temat preferencji seksualnych autora malunków. Niegdyś ludzi zachwycały antylopy, więc dekorowali nimi jaskinie. Współczesnych jaskiniowców od neandertalczyków odróżniała tylko zdolność całkowitego pozbycia się owłosienia. Reszta pasowała do siebie jak ulał. Obydwa pokolenia tworzyły kultowe malunki, przesiadywały w skupiskach oraz udawały się na polowania. Mimo, że prawdopodobieństwo spotkania takich właśnie osób w tym miejscu było spore, zupełnie się nie przejmował i dzielnie kroczył dalej. W końcu towarzysz gdzieś zniknął. Został sam. Sam z pochylonym, pogrążonym w ruinie ogromnym budynkiem. Był świadom plotek, że kiedyś zamordowano tam niemowlę, a jednak szedł dalej. Zajrzał w krzywe okno. Zauważył ledwo czytelny napis, po czym usłyszał śmiech.
Dziecięcy śmiech.
Odsunął się i rozejrzał. Na starym parapecie stało na swoich krzywych nóżkach niemowlę w niebieskich śpioszkach. Odepchnął je i zaczął uciekać. Czuł jednak, że ono go goni. Że nie zaprzestanie, póki nie skosztuje jego krwi...
Obudził się zlany zimnym potem, czując szybkie bicie serca. Rozejrzał się po pokoju, po czym z radością popartą uczuciem ulgi stwierdził, że nie można stwierdzić tu obecności absolutnie żadnych niemowląt.
Yo-ka od zawsze lubił dzieci, ale to była już przesada.
Kiedy po lekkim ogarnięciu się wyszedł z pokoju, nikt już nie spał. Przywitał się z resztą, po czym postanowił zjeść śniadanie. Wsypał sobie płatki do miski i przechylił butelkę mleka. Zaspany nie za bardzo zwracał uwagę na to, co właśnie robił. Po jakimś czasie zdał sobie sprawę, że miska wypełniła się klarowną cieczą o czerwonej barwie.
- Wino? Co do cholery? - oburzył się, patrząc z niemym pytaniem w oczach na siedzącego najbliżej niego Tatsuyę.
- Na mnie patrzysz? Zawsze wszystko ja!
W pewnej chwili z łazienki wyszedł Shoya. Rozpromienił się na widok miseczki na stole, nad którą stał Yo-ka.
- Nie musiałeś, ale to urocze. - uśmiechnął się i zabrał miseczkę na stół, po czym zaczął jeść. W spojrzeniu wokalisty było już tylko zaskoczenie i całkowita dezorientacja.
- Zbierać się, kleszcze. Za dwie godziny mamy być w studio. - zakomunikował Kei i udał się do łazienki.
W dzisiejszym dniu tego właśnie najbardziej obawiał się Yo-ka. Lubił występować, odpowiadać na pytania, ale zawsze coś szło nie tak. Potrafił godzinami pluć sobie w brodę, że czegoś nie przewidział. A dzisiaj razem z nimi w wywiadzie miał uczestniczyć nie kto inny, a Sam Wiesz Kto we własnej osobie. Odetchnął głęboko. Czuł w Hizakim konkurencję. Tyle się o nim nasłuchał, tyle ofiar ujrzały jego małe azjatyckie oczka... Nie mógł tego tak zostawić.
Te dwie godziny minęły jak mrugnięcie okiem.
W końcu niechciane zawsze zbliża się o wiele, cholera, szybciej.
Weszli do studia, w którym siedział już długowłosy.
- Witam was serdecznie. - uśmiechnęła się dziennikarka. W tej chwili wiele osób, łącznie z Tatsuyą, odkryło jej płeć. Kei pomyślał, że mogłaby spokojnie występować w Parku Jurajskim zamiast tyranozaura i film byłby równie emocjonujący. Hizaki miał wszystko w czterech literach i wgapiał się w telefon, robiąc tym samym dokładnie tę samą rzecz co Shoya.
- A więc zacznijmy od zespołu planującego wydać nowy singiel w nadchodzącym miesiącu. Yo-ka, wróćmy do waszych początków. Co tak właściwie znaczy wasza nazwa?
- Otóż Diaura... Tak, to ma głębsze znaczenie.
Tak naprawdę nie miało, ale kiedy się tak powiedziało, ludzie zawsze widzieli w człowieku artystę.
- Nie pierdol. Każdy wie, jaka była prawda. - roześmiał się Kei.
- A więc możemy poznać prawdę?
- Jak się najebał to przycisnęły go problemy gastryczne. Mówił wtedy po angielsku, a że sraczka to po angielsku diarrhea...
- Nieprawda! - uniósł głos wokalista.
- Już się nie tłumacz. Sraczkowa aura, to właśnie Diaura.
- O kurwa, Charizard! - krzyknęli jednocześnie Shoya i Hizaki. Cała reszta aż podskoczyła. Usłyszeli jakiś hałas. Gitarzysta i basista siedzieli z telefonami skierowanymi w stronę okna, w którym siedziało jakieś ogromne... Coś. Miało skrzydła, szpiczasty pysk i z pewnością nie było pokemonem. Kiedy wybiło szybę głową, obaj zapaleni gracze zamiast uciekać, rzucali w dziada pokeballami. Tatsuya szarpnął Hizakiego w swoją stronę za włosy, a Yo-Ka rzucił się na Shoyę, zrzucając go z krzesła. Najbardziej opóźnioną reakcję miała dziennikarka. "Charizard" chwycił ją za ramiona, gdy tylko wleciał do środka.
- Ratunku!
- Sayonara... - Tatsuya pomachał kobiecie spod stołu używając w tym celu chusteczki higienicznej.
- Mężczyzna powinien pomóc damie w opresji! - wrzeszczała dziennikarka ciągnięta przez stwora w górę.
- A co ja niby zrobiłem?! - Tatsuya uniósł dłoń, w której trzymał włosy Hizakiego, po czym dostał w twarz z pięści przyozdobionej jakimiś cholernymi sygnetami.
- Na cholerę ci to, Hizaki? - zapytał, łapiąc się za policzek.
- Hizakiego już nie ma.
- A więc z kim mam przyjemność? Nie znam drugiego, który umie tak przyłożyć.
- Gotard.
- Słucham?
- Jestem Gotard. Czarodziej Gotard.
W akompaniamencie wrzasków porywanej przez tajemnicze stworzenie kobiety wszyscy obecni wybuchnęli śmiechem. Pomijając Tatsuyę.
- Jehowa nie lubi czarów... - powiedział, wpatrując się w Hizakiego zahipnotyzowanym wzrokiem.
Ten wzruszył ramionami. Wykorzystując przerażenie perkusisty, wykonał w jego stronę ruch sugerujący to, że mógłby w każdej chwili rzucić na niego klątwę.
Szatyn pisnął i schował się za Yo-Ką.
Usłyszeli ryk.
Wszyscy pisnęli i schowali się za Yo-Ką.
- Cholera, no! - jęknął wokalista i zaczął uciekać w stronę drzwi. Reszta poszła w jego ślady. Drzwi niby trzasnęły za nimi, ale odbiły się od futryny, po czym stopniowo zaczęły otwierać się coraz szerzej i szerzej...
W budynku panowała ogólna panika. Jakiś mężczyzna podbiegł do Hizakiego i wcisnął mu dziecko do rąk.
- Niech pani się nim zajmie, potem znajdę matkę! - krzyknął i zaczął biec. Dziecko płakało i wierzgało nóżkami.
- Kto lubi dzieci?
- Yo-Ka! - stwierdzili wszyscy chórem. Hizaki podchodził do niego, trzymając teraz już wystraszone, wpatrujące się szeroko otwartymi oczyma na wokalistę, który odsuwał się małymi kroczkami w tył.
Yo-Ka od zawsze lubił dzieci, ale to była już przesada.
Kiedy jego plecy natrafiły na ścianę, niee miał innego wyjścia jak wziąć dziecko do rąk. Za chwilę jednak posadził je na podłodze.
Usłyszeli rumor.
- Biegniemy!
Popędzili na sam dół po schodach. Wybiegli na zewnątrz, gdzie Hizaki obejrzał się na budynek. Z okna na samej górze wyfrunął sporych rozmiarów znajomy jemu samemu od kilku ładnych tygodni pterodaktyl.
- Cała naprzód! - zakomunikował. Każdy posłusznie popędził za nim. Jasnowłosemu wokaliście nie za bardzo podobało się to wszystko. Dlaczego każdy tak się bał tej brzydkiej baby w barokowych kieckach? Nikt nie był w stanie mu wmówić, że Hizaki jest wart uwagi. Bolało go, że mimo jego starań każdy miał go w nosie.
- Nie! - wyrównał krok z Hizakim. Gitarzysta spojrzał na niego zaskoczony.
- O co ci chodzi, blondi?
- Dlaczego, do cholery, każdy się ciebie boi i słucha? Nie jesteś nawet mądry!
Hizaki wbiegł do pobliskiego marketu. Ten dzieciak nie wiedział chyba z kim rozmawia. Gdy drzwi się zamknęły, a starsza kasjerka powitała ich milutkim "dzień dobry", długowłosy zatrzymał się i wbił w Yo-Kę okropne spojrzenie. Każdemu innemu krew dosłownie stanęłaby w żyłach, bojąc się płynąć dalej. Ale nie Yo-ce. Wokalista chwycił leżący na półce krojony chleb i zaczął ciskać kromkami w Hizakiego.
- Chlebonado!
- Myślisz, że tym mnie pokonasz?
- Tak.
Gitarzysta złapał jedną kromkę i posilił się nią w wyjątkowo obrzydliwy sposób. Wyciągnął spod falbanek swoje nowe M-16, ale Yo-Ka już przy nim był powalił go na ziemię i odebrał mu broń.
- Gdybyś był taki mądry... - zaczął Hizaki. - To wiedziałbyś, dzieciaczku, że Hizaki nigdy nie używa innych broni niż kałaszków! - ryknął i zrzucił z siebie wokalistę, który wymierzył mu w krocze, nie przejmując się niczym. W tym czasie Hizaki przeładował swojego kałasznikowa i wypuścił serię kul prosto między nogi Yo-Ki, który bezskutecznie naciskał na spust nienaładowanego karabinu. Z jego ust wydarł się głośny skowyt.
- Obalimy krwawe rządy! - wrzasnął przez łzy.
- Jehowo, pomocy! - wydarł się Tatsuya.
- Daruj sobie. - szturchnął go Kei. Shoya korzystając z asortymentu sklepu zalał sobie płatki winem i obserwował walkę, konsumując danie w słowiańskim przykucu na taśmie przy kasie.
- Czarodziej Gotard ma wywalone na wasze Jehowy... Heil!
- Heil Hizaki. - odpowiedział przerażony Tatsuya, klękając. Gitarzysta pogłaskał go po głowie, uśmiechając się ciepło. Trwało to do momentu, w którym oberwał kromką chleba w tył głowy.
- Jeszcze Diaura nie zginęła... Ale perkusistę wywalimy.
- Znooowuu? Daj spokój, Yo. - wywrócił oczami Shoya, zabierając się za dopijanie wina po płatkach.
- Dobra, misiaczki, sprawa jest prosta. - zaczął Hizaki. - Bez buntowników mi tu, bo odstrzelę wam jaja.
Kiedy ruchome drzwi się otworzyły i stanął w nich ten sam pterodaktyl, który zaatakował w studio, zapadła cisza. Ptarodaktyl wszedł i ustawił się w szeregu obok Tatsuyi. To był właśnie ten moment, w którym Yo-Ka się załamał.
- To jak? - zapytał Hizaki, złowieszczo się uśmiechając.
- Nigdy się nie poddam. - wycedził wokalista przez zaciśnięte zęby. Gitarzysta roześmiał się przepełniony sfatysfakcją. Był niezwyciężony. Niepokonany.
Był czarodziejem Gotardem.
W pewnym momencie zgiął się z bólu i upadł. Zza niego wyrosła niewielkich rozmiarów staruszka - ta sama, która siedziała przy kasie kiedy wchodzili. W jednej dłoni miała parasolkę, a w drugiej torebkę. Uderzała Hizakiego na oślep, czasem dźgając parasolką dla urozmaicenia. Kiedy pterodaktyl zaczął powarkiwać, zatrzymała się w bezruchu.
- Masz pojęcie, z czego jest ta torebka, hultaju? Wypad, drapichrusty! Huncwoty! -krzyczała, uderzając parasolką naprzemiennie Hizakiego i pterodaktyla. Po niedługim czasie obydwaj uciekli z kwikiem.
- A wy, syneczki, weźcie sobie od babci po cukiereczku. - uśmiechnęła się ciepło i wyciągnęła z torebki garść lodowych karmelków. Duma Yo-ki właśnie tarzała się deptana jej butami ortopedycznymi.
------------------------------------
Długo mnie nie było. Chyba się wypalam. Miłych wakacji.
Dziecięcy śmiech.
Odsunął się i rozejrzał. Na starym parapecie stało na swoich krzywych nóżkach niemowlę w niebieskich śpioszkach. Odepchnął je i zaczął uciekać. Czuł jednak, że ono go goni. Że nie zaprzestanie, póki nie skosztuje jego krwi...
Obudził się zlany zimnym potem, czując szybkie bicie serca. Rozejrzał się po pokoju, po czym z radością popartą uczuciem ulgi stwierdził, że nie można stwierdzić tu obecności absolutnie żadnych niemowląt.
Yo-ka od zawsze lubił dzieci, ale to była już przesada.
Kiedy po lekkim ogarnięciu się wyszedł z pokoju, nikt już nie spał. Przywitał się z resztą, po czym postanowił zjeść śniadanie. Wsypał sobie płatki do miski i przechylił butelkę mleka. Zaspany nie za bardzo zwracał uwagę na to, co właśnie robił. Po jakimś czasie zdał sobie sprawę, że miska wypełniła się klarowną cieczą o czerwonej barwie.
- Wino? Co do cholery? - oburzył się, patrząc z niemym pytaniem w oczach na siedzącego najbliżej niego Tatsuyę.
- Na mnie patrzysz? Zawsze wszystko ja!
W pewnej chwili z łazienki wyszedł Shoya. Rozpromienił się na widok miseczki na stole, nad którą stał Yo-ka.
- Nie musiałeś, ale to urocze. - uśmiechnął się i zabrał miseczkę na stół, po czym zaczął jeść. W spojrzeniu wokalisty było już tylko zaskoczenie i całkowita dezorientacja.
- Zbierać się, kleszcze. Za dwie godziny mamy być w studio. - zakomunikował Kei i udał się do łazienki.
W dzisiejszym dniu tego właśnie najbardziej obawiał się Yo-ka. Lubił występować, odpowiadać na pytania, ale zawsze coś szło nie tak. Potrafił godzinami pluć sobie w brodę, że czegoś nie przewidział. A dzisiaj razem z nimi w wywiadzie miał uczestniczyć nie kto inny, a Sam Wiesz Kto we własnej osobie. Odetchnął głęboko. Czuł w Hizakim konkurencję. Tyle się o nim nasłuchał, tyle ofiar ujrzały jego małe azjatyckie oczka... Nie mógł tego tak zostawić.
Te dwie godziny minęły jak mrugnięcie okiem.
W końcu niechciane zawsze zbliża się o wiele, cholera, szybciej.
Weszli do studia, w którym siedział już długowłosy.
- Witam was serdecznie. - uśmiechnęła się dziennikarka. W tej chwili wiele osób, łącznie z Tatsuyą, odkryło jej płeć. Kei pomyślał, że mogłaby spokojnie występować w Parku Jurajskim zamiast tyranozaura i film byłby równie emocjonujący. Hizaki miał wszystko w czterech literach i wgapiał się w telefon, robiąc tym samym dokładnie tę samą rzecz co Shoya.
- A więc zacznijmy od zespołu planującego wydać nowy singiel w nadchodzącym miesiącu. Yo-ka, wróćmy do waszych początków. Co tak właściwie znaczy wasza nazwa?
- Otóż Diaura... Tak, to ma głębsze znaczenie.
Tak naprawdę nie miało, ale kiedy się tak powiedziało, ludzie zawsze widzieli w człowieku artystę.
- Nie pierdol. Każdy wie, jaka była prawda. - roześmiał się Kei.
- A więc możemy poznać prawdę?
- Jak się najebał to przycisnęły go problemy gastryczne. Mówił wtedy po angielsku, a że sraczka to po angielsku diarrhea...
- Nieprawda! - uniósł głos wokalista.
- Już się nie tłumacz. Sraczkowa aura, to właśnie Diaura.
- O kurwa, Charizard! - krzyknęli jednocześnie Shoya i Hizaki. Cała reszta aż podskoczyła. Usłyszeli jakiś hałas. Gitarzysta i basista siedzieli z telefonami skierowanymi w stronę okna, w którym siedziało jakieś ogromne... Coś. Miało skrzydła, szpiczasty pysk i z pewnością nie było pokemonem. Kiedy wybiło szybę głową, obaj zapaleni gracze zamiast uciekać, rzucali w dziada pokeballami. Tatsuya szarpnął Hizakiego w swoją stronę za włosy, a Yo-Ka rzucił się na Shoyę, zrzucając go z krzesła. Najbardziej opóźnioną reakcję miała dziennikarka. "Charizard" chwycił ją za ramiona, gdy tylko wleciał do środka.
- Ratunku!
- Sayonara... - Tatsuya pomachał kobiecie spod stołu używając w tym celu chusteczki higienicznej.
- Mężczyzna powinien pomóc damie w opresji! - wrzeszczała dziennikarka ciągnięta przez stwora w górę.
- A co ja niby zrobiłem?! - Tatsuya uniósł dłoń, w której trzymał włosy Hizakiego, po czym dostał w twarz z pięści przyozdobionej jakimiś cholernymi sygnetami.
- Na cholerę ci to, Hizaki? - zapytał, łapiąc się za policzek.
- Hizakiego już nie ma.
- A więc z kim mam przyjemność? Nie znam drugiego, który umie tak przyłożyć.
- Gotard.
- Słucham?
- Jestem Gotard. Czarodziej Gotard.
W akompaniamencie wrzasków porywanej przez tajemnicze stworzenie kobiety wszyscy obecni wybuchnęli śmiechem. Pomijając Tatsuyę.
- Jehowa nie lubi czarów... - powiedział, wpatrując się w Hizakiego zahipnotyzowanym wzrokiem.
Ten wzruszył ramionami. Wykorzystując przerażenie perkusisty, wykonał w jego stronę ruch sugerujący to, że mógłby w każdej chwili rzucić na niego klątwę.
Szatyn pisnął i schował się za Yo-Ką.
Usłyszeli ryk.
Wszyscy pisnęli i schowali się za Yo-Ką.
- Cholera, no! - jęknął wokalista i zaczął uciekać w stronę drzwi. Reszta poszła w jego ślady. Drzwi niby trzasnęły za nimi, ale odbiły się od futryny, po czym stopniowo zaczęły otwierać się coraz szerzej i szerzej...
W budynku panowała ogólna panika. Jakiś mężczyzna podbiegł do Hizakiego i wcisnął mu dziecko do rąk.
- Niech pani się nim zajmie, potem znajdę matkę! - krzyknął i zaczął biec. Dziecko płakało i wierzgało nóżkami.
- Kto lubi dzieci?
- Yo-Ka! - stwierdzili wszyscy chórem. Hizaki podchodził do niego, trzymając teraz już wystraszone, wpatrujące się szeroko otwartymi oczyma na wokalistę, który odsuwał się małymi kroczkami w tył.
Yo-Ka od zawsze lubił dzieci, ale to była już przesada.
Kiedy jego plecy natrafiły na ścianę, niee miał innego wyjścia jak wziąć dziecko do rąk. Za chwilę jednak posadził je na podłodze.
Usłyszeli rumor.
- Biegniemy!
Popędzili na sam dół po schodach. Wybiegli na zewnątrz, gdzie Hizaki obejrzał się na budynek. Z okna na samej górze wyfrunął sporych rozmiarów znajomy jemu samemu od kilku ładnych tygodni pterodaktyl.
- Cała naprzód! - zakomunikował. Każdy posłusznie popędził za nim. Jasnowłosemu wokaliście nie za bardzo podobało się to wszystko. Dlaczego każdy tak się bał tej brzydkiej baby w barokowych kieckach? Nikt nie był w stanie mu wmówić, że Hizaki jest wart uwagi. Bolało go, że mimo jego starań każdy miał go w nosie.
- Nie! - wyrównał krok z Hizakim. Gitarzysta spojrzał na niego zaskoczony.
- O co ci chodzi, blondi?
- Dlaczego, do cholery, każdy się ciebie boi i słucha? Nie jesteś nawet mądry!
Hizaki wbiegł do pobliskiego marketu. Ten dzieciak nie wiedział chyba z kim rozmawia. Gdy drzwi się zamknęły, a starsza kasjerka powitała ich milutkim "dzień dobry", długowłosy zatrzymał się i wbił w Yo-Kę okropne spojrzenie. Każdemu innemu krew dosłownie stanęłaby w żyłach, bojąc się płynąć dalej. Ale nie Yo-ce. Wokalista chwycił leżący na półce krojony chleb i zaczął ciskać kromkami w Hizakiego.
- Chlebonado!
- Myślisz, że tym mnie pokonasz?
- Tak.
Gitarzysta złapał jedną kromkę i posilił się nią w wyjątkowo obrzydliwy sposób. Wyciągnął spod falbanek swoje nowe M-16, ale Yo-Ka już przy nim był powalił go na ziemię i odebrał mu broń.
- Gdybyś był taki mądry... - zaczął Hizaki. - To wiedziałbyś, dzieciaczku, że Hizaki nigdy nie używa innych broni niż kałaszków! - ryknął i zrzucił z siebie wokalistę, który wymierzył mu w krocze, nie przejmując się niczym. W tym czasie Hizaki przeładował swojego kałasznikowa i wypuścił serię kul prosto między nogi Yo-Ki, który bezskutecznie naciskał na spust nienaładowanego karabinu. Z jego ust wydarł się głośny skowyt.
- Obalimy krwawe rządy! - wrzasnął przez łzy.
- Jehowo, pomocy! - wydarł się Tatsuya.
- Daruj sobie. - szturchnął go Kei. Shoya korzystając z asortymentu sklepu zalał sobie płatki winem i obserwował walkę, konsumując danie w słowiańskim przykucu na taśmie przy kasie.
- Czarodziej Gotard ma wywalone na wasze Jehowy... Heil!
- Heil Hizaki. - odpowiedział przerażony Tatsuya, klękając. Gitarzysta pogłaskał go po głowie, uśmiechając się ciepło. Trwało to do momentu, w którym oberwał kromką chleba w tył głowy.
- Jeszcze Diaura nie zginęła... Ale perkusistę wywalimy.
- Znooowuu? Daj spokój, Yo. - wywrócił oczami Shoya, zabierając się za dopijanie wina po płatkach.
- Dobra, misiaczki, sprawa jest prosta. - zaczął Hizaki. - Bez buntowników mi tu, bo odstrzelę wam jaja.
Kiedy ruchome drzwi się otworzyły i stanął w nich ten sam pterodaktyl, który zaatakował w studio, zapadła cisza. Ptarodaktyl wszedł i ustawił się w szeregu obok Tatsuyi. To był właśnie ten moment, w którym Yo-Ka się załamał.
- To jak? - zapytał Hizaki, złowieszczo się uśmiechając.
- Nigdy się nie poddam. - wycedził wokalista przez zaciśnięte zęby. Gitarzysta roześmiał się przepełniony sfatysfakcją. Był niezwyciężony. Niepokonany.
Był czarodziejem Gotardem.
W pewnym momencie zgiął się z bólu i upadł. Zza niego wyrosła niewielkich rozmiarów staruszka - ta sama, która siedziała przy kasie kiedy wchodzili. W jednej dłoni miała parasolkę, a w drugiej torebkę. Uderzała Hizakiego na oślep, czasem dźgając parasolką dla urozmaicenia. Kiedy pterodaktyl zaczął powarkiwać, zatrzymała się w bezruchu.
- Masz pojęcie, z czego jest ta torebka, hultaju? Wypad, drapichrusty! Huncwoty! -krzyczała, uderzając parasolką naprzemiennie Hizakiego i pterodaktyla. Po niedługim czasie obydwaj uciekli z kwikiem.
- A wy, syneczki, weźcie sobie od babci po cukiereczku. - uśmiechnęła się ciepło i wyciągnęła z torebki garść lodowych karmelków. Duma Yo-ki właśnie tarzała się deptana jej butami ortopedycznymi.
------------------------------------
Długo mnie nie było. Chyba się wypalam. Miłych wakacji.
poniedziałek, 30 maja 2016
Jurrasic Park #2
Druga część wita. Hewenajsdej ^^
-----------------------------------------------------
Spokojnie dotychczas wyglądającym Parkiem Jurajskim wstrząsnął dziki skowyt. Masashi zapiszczał i kolejny już raz wskoczył na ręce Kamijo. Tym razem wokalista przewrócił się, nie wytrzymując ciężaru basisty.
- Masashi, ty pipo!
- Słyszałeś to?! – odparł oburzony czarnowłosy, podnosząc się i kuląc pod ścianą.
- Osobiście – zaczął Teru – uważam, że każde stworzenie zasługuje na byt. Powinniśmy mu pomóc zanim będzie za późno.
- No proszę, jednak trochę ci go szkoda? – wokalista uniósł brew pytająco.
- Hizakiego? – prychnął białowłosy - Absolutnie. Mówiłem raczej o tym biednym pterodaktylu. Dlatego nie panikuj, gruby. Przeżyłeś już gorsze rzeczy niż ryk jakiegoś gada.
- Przeżyłem dużo ryków jednego gada.
- Otóż to.
- Musimy po niego iść? – zapytał Yuki – Tak jest dobrze, cicho, spokojnie i nikt mi nie żłopie wódki.
- TO ON? – zdziwiła się chórem cała pozostała trójka.
- No… Wór bez dna. Pamiętacie jak byliśmy w Rosji i…
- Kamijo skończył w szpitalu, ja na wytrzeźwieniówce, Masashi przy kiblu, a Hizaki kąpał się z Ruskimi nago w przerębli. Pamiętamy.
Wokalista wzdrygnął się na dramatyczne wspomnienie.
- Ale to przecież nasz przyjaciel… - stwierdził pokrótce basista.
- Przyjaciel… Kat, dzieciaczki, kat!
- Tobie powinno zależeć, tylko on potrafi nastroić ci gitarę. – skomentował Kamijo.
- Cholera, miał wam nie mówić…
- Nam nie powiedział, na Twitterze było. – mruknął Yuki. Teru spąsowiał i spuścił głowę, postanawiając że nie pokaże się już nigdy fanom. Nigdy. Choćby… No dobrze, tylko Hizaki był w stanie go do tego nakłonić.
Po chwili do pokoju wparował Gackt ze strzelbą.
- Gdzie jest mój kochany przyjaciel? – rozejrzał się radośnie.
- Tu jest problem. Porwany. – odparł Teru.
- Boże, przez kogo?! – przeraził się właściciel parku.
- Wydaje się nam że to pterodaktyl…
- Pytam kto go porwał, wiem, że to pterodaktyl. I gdzie, do cholery, jest Hizaki?
- Znaczy… Miałem na myśli, że to Hizakiego porwał pterodaktyl.
- Na rany Chrystusa, przecież on go zabije!
Masashi od nowa zaczął zanosić się płaczem. Tym razem Gackt usiadł obok niego i zaczął płakać razem z nim.
- A tak kochałem Pusię… - zawył. Basista odsunął się od niego i wpatrywał się w starszego jak wryty. – Hizaki zrobi jej krzywdę! Musimy iść! – oświadczył.
Kamijo popatrzył na Yukiego. Obaj totalnie nie wiedzieli kogo mają ratować. Wiedzieli jednak, że muszą gdzieś iść. W podobnej sytuacji byli Masashi i Teru.
Około godziny później wyruszyli w drogę.
W tym samym czasie, gdzieś cholernie daleko…
Blondyn przestał w końcu się drzeć, kiedy tylko pterodaktyl odstawił go na stabilną powierzchnię. Otrzepał rękawy bluzy z liści, jakie przyczepiały się do niego, gdy dinozaur zabawowo uderzał nim o gałęzie. Popatrzył z wściekłością na większego od siebie gada.
- Zadowolony z siebie jesteś?! I na co ci ja? Zeżresz mnie, czy zostawisz tu samego, co? – wrzeszczał. Był zły na to łuskowate stworzenie. Zabrało go bez śniadania z domu, po czym zupełnie bez szacunku rzuciło do jakiegoś dziwnego kosza.
Kosza… Kosz…
Czy to było jego gniazdo?
Hizaki zaklął w myślach.
- Czy ty wiesz, kim ja jestem?! Mógłbym kupić ciebie całego łącznie z tą zakichaną dżunglą. Trochę szacunku.
Pterodaktyl przekrzywił głowę, po czym odwrócił się i odleciał w dół. Gitarzysta usiadł w gnieździe i skrzyżował ręce na ramionach. Te wszystkie historie nadawały się do jakiegoś niskobudżetowego, komercyjnego programu o ludzkich problemach. Miał już dosyć takiego życia. Najchętniej znalazłby sobie jakąś kobietę i wyjechał razem z nią na Hawaje.
Nagle centralnie przed nim wylądowała wielka, włochata locha z nadgryzionym gardłem.
Spadłaś mi z nieba, pomyślał. Westchnął ciężko i spojrzał na wpatrującego się w niego z krawędzi gniazda dinozaura. Zdał sobie sprawę, że póki nie zmieni wizerunku, jego życie nie ulegnie żadnej zmianie. Patrzył to na zabitą świnię, to na pterodaktyla. Nie miał pojęcia co zrobić.
- No i co? Mam to zjeść niby? – prychnął. Popatrzył na wytrzeszczone w grymasie przerażenia oczy martwego zwierzęcia, przy czym sam się skrzywił, i odwrócił głowę, spoglądając na zielone szczyty drzew.
Nie mdlej, Hizaki.
Podskoczył, kiedy usłyszał za sobą jakiś rumor. Pterodaktyl pochłaniał właśnie posiłek.
-----------------------------------------------------
Spokojnie dotychczas wyglądającym Parkiem Jurajskim wstrząsnął dziki skowyt. Masashi zapiszczał i kolejny już raz wskoczył na ręce Kamijo. Tym razem wokalista przewrócił się, nie wytrzymując ciężaru basisty.
- Masashi, ty pipo!
- Słyszałeś to?! – odparł oburzony czarnowłosy, podnosząc się i kuląc pod ścianą.
- Osobiście – zaczął Teru – uważam, że każde stworzenie zasługuje na byt. Powinniśmy mu pomóc zanim będzie za późno.
- No proszę, jednak trochę ci go szkoda? – wokalista uniósł brew pytająco.
- Hizakiego? – prychnął białowłosy - Absolutnie. Mówiłem raczej o tym biednym pterodaktylu. Dlatego nie panikuj, gruby. Przeżyłeś już gorsze rzeczy niż ryk jakiegoś gada.
- Przeżyłem dużo ryków jednego gada.
- Otóż to.
- Musimy po niego iść? – zapytał Yuki – Tak jest dobrze, cicho, spokojnie i nikt mi nie żłopie wódki.
- TO ON? – zdziwiła się chórem cała pozostała trójka.
- No… Wór bez dna. Pamiętacie jak byliśmy w Rosji i…
- Kamijo skończył w szpitalu, ja na wytrzeźwieniówce, Masashi przy kiblu, a Hizaki kąpał się z Ruskimi nago w przerębli. Pamiętamy.
Wokalista wzdrygnął się na dramatyczne wspomnienie.
- Ale to przecież nasz przyjaciel… - stwierdził pokrótce basista.
- Przyjaciel… Kat, dzieciaczki, kat!
- Tobie powinno zależeć, tylko on potrafi nastroić ci gitarę. – skomentował Kamijo.
- Cholera, miał wam nie mówić…
- Nam nie powiedział, na Twitterze było. – mruknął Yuki. Teru spąsowiał i spuścił głowę, postanawiając że nie pokaże się już nigdy fanom. Nigdy. Choćby… No dobrze, tylko Hizaki był w stanie go do tego nakłonić.
Po chwili do pokoju wparował Gackt ze strzelbą.
- Gdzie jest mój kochany przyjaciel? – rozejrzał się radośnie.
- Tu jest problem. Porwany. – odparł Teru.
- Boże, przez kogo?! – przeraził się właściciel parku.
- Wydaje się nam że to pterodaktyl…
- Pytam kto go porwał, wiem, że to pterodaktyl. I gdzie, do cholery, jest Hizaki?
- Znaczy… Miałem na myśli, że to Hizakiego porwał pterodaktyl.
- Na rany Chrystusa, przecież on go zabije!
Masashi od nowa zaczął zanosić się płaczem. Tym razem Gackt usiadł obok niego i zaczął płakać razem z nim.
- A tak kochałem Pusię… - zawył. Basista odsunął się od niego i wpatrywał się w starszego jak wryty. – Hizaki zrobi jej krzywdę! Musimy iść! – oświadczył.
Kamijo popatrzył na Yukiego. Obaj totalnie nie wiedzieli kogo mają ratować. Wiedzieli jednak, że muszą gdzieś iść. W podobnej sytuacji byli Masashi i Teru.
Około godziny później wyruszyli w drogę.
W tym samym czasie, gdzieś cholernie daleko…
Blondyn przestał w końcu się drzeć, kiedy tylko pterodaktyl odstawił go na stabilną powierzchnię. Otrzepał rękawy bluzy z liści, jakie przyczepiały się do niego, gdy dinozaur zabawowo uderzał nim o gałęzie. Popatrzył z wściekłością na większego od siebie gada.
- Zadowolony z siebie jesteś?! I na co ci ja? Zeżresz mnie, czy zostawisz tu samego, co? – wrzeszczał. Był zły na to łuskowate stworzenie. Zabrało go bez śniadania z domu, po czym zupełnie bez szacunku rzuciło do jakiegoś dziwnego kosza.
Kosza… Kosz…
Czy to było jego gniazdo?
Hizaki zaklął w myślach.
- Czy ty wiesz, kim ja jestem?! Mógłbym kupić ciebie całego łącznie z tą zakichaną dżunglą. Trochę szacunku.
Pterodaktyl przekrzywił głowę, po czym odwrócił się i odleciał w dół. Gitarzysta usiadł w gnieździe i skrzyżował ręce na ramionach. Te wszystkie historie nadawały się do jakiegoś niskobudżetowego, komercyjnego programu o ludzkich problemach. Miał już dosyć takiego życia. Najchętniej znalazłby sobie jakąś kobietę i wyjechał razem z nią na Hawaje.
Nagle centralnie przed nim wylądowała wielka, włochata locha z nadgryzionym gardłem.
Spadłaś mi z nieba, pomyślał. Westchnął ciężko i spojrzał na wpatrującego się w niego z krawędzi gniazda dinozaura. Zdał sobie sprawę, że póki nie zmieni wizerunku, jego życie nie ulegnie żadnej zmianie. Patrzył to na zabitą świnię, to na pterodaktyla. Nie miał pojęcia co zrobić.
- No i co? Mam to zjeść niby? – prychnął. Popatrzył na wytrzeszczone w grymasie przerażenia oczy martwego zwierzęcia, przy czym sam się skrzywił, i odwrócił głowę, spoglądając na zielone szczyty drzew.
Nie mdlej, Hizaki.
Podskoczył, kiedy usłyszał za sobą jakiś rumor. Pterodaktyl pochłaniał właśnie posiłek.
***
- Czy naprawdę to musi być tak zarośnięte? W ogóle nie dbasz o ten swój park. – fuknął Teru, podnosząc swoje chude nogi wytrwale, by nie utknęły w trawie. Patrząc na gitarzystę można było pomyśleć, że zdmuchnie go pierwszy lżejszy wiatr. Powłoka odleci niczym przebity balonik, a kości z głuchym stukotem opadną na ziemię. W jednej chwili zza ogrodzenia dobiegł ich czyjś śpiew.
Zakosiłem czarny ciągnik
Zakosiłem czarny ciągnik
SIEDEM JEDEN MA DO SETKI!Gackt rzucił kamieniem w stronę palisady. Poczerwieniał ze złości
- Masz odpowiedź. – syknął. Białowłosy wolał nie zadawać więcej pytań.
- Po co miałby kosić trawę? Tu żyją dinozaury, debilu.
- Teraz już dinozaury i Hizaki.
- Jeden gwizd. Gady.
Szli tak dosyć długo, rozmawiając o byle czym. W pewnym momencie Gackt stanął i uniósł dłoń, każąc wszystkim zrobić to samo. Zrobiło się cicho. Jedynie w krzakach coś zaszeleściło. Wszyscy zwrócili głowy w kierunku, z którego dochodził dźwięk. Nagle na ziemię upadło pół bagietki. Gackt odsunął się od miejsca, z którego mogło wyskoczyć potencjalne zagrożenie.
- Co to może być za dinozaur? – zapytał Kamijo szeptem.
- Nie mam pojęcia… - odparł Gackt. Teru znudzony kucaniem usiadł na trawie.
- Pewnie to nic specjalnego a szykujecie się jakbyście znaleźli jakiegoś smoka. – prychnął. Oparł się o drzewo.
- Cśśśśś! – odezwało się drzewo. Teru popatrzył do góry i omal nie dostał zawału. Krzyknął przenikliwie, łamiąc chyba wszystkie zasady dotyczące zachowania w tym miejscu.
Z zarośli wypadł długowłosy, brodaty mężczyzna w berecie.
- Wiedziałem, że tu jesteście! – krzyknał, podnosząc z ziemii bagietkę. Rozejrzał się wokół. – Na wszystkie moje croissanty, co tu robicie? I gdzie macie tego nieziemskiego stwora? – zapytał przybysz z przerażeniem.
Masashi już prawie płakał z nerwów.
- C-co to za gatunek…? - zapytał, wyglądając przez palce dłoni, którymi przed chwilą zasłonił twarz.
- To tylko Kaoru. – uspokoił wszystkich Kamijo, patrząc z niepewnością na szatyna. – Co tu robisz?
- Układam sobie życie. – odwarknął. – Widzieliście gdzieś resztę mojego zespołu?
- Nie.
- D-d-d-d-d… - jąkał się Teru. Wszyscy przyglądali mu się ze zdziwieniem.
- Co?
- D-d-dinozaur! – pisnął i wycofał się w stronę Masashiego, piszczeć razem z przyjacielem.
- Nie dinozaur, tylko Kyo na Toshim. – bąknął Kaoru. Podniósł z ziemi jakiś pniak i cisnął nim w obiekt, który jęknął boleśnie, po czym skróciwszy się o połowę głucho rąbnął o ziemię. – Die, Shinya, do cholery!
W pewnej chwili poruszył się wielki czerwony kwiat, który okazał się być włosami gitarzysty oraz jego liście, pod którymi chował się perkusista.
- Czy ja naprawdę wyglądam na dinozaura? – Kyo pokazał się Teru w całej swojej półtorametrowej osobie.
- Chyba n-nie…
- Z twarzy trochę… - zauważył Masashi. Niski odpowiedział mu cichym warknięciem.
- Okej, dlaczego tu jesteście? – zapytał Gackt zirytowany już tym wszystkim.
- Oni chcieli iść na spacer. Wrzucili mi tu Antoinette, więc musiałem ją uratować. I trochę się zgubiliśmy… - wyjaśnił Kaoru.
Jeszcze przez chwilę Gackt burczał coś o zabezpieczeniach i dziurawym ogrodzeniu. Westchnął ciężko i policzył do dziesięciu.
***
Hizaki nie mógł już tego wszystkiego znieść. Kiedy pterodaktyl przytargał mu kolejne martwe zwierzę, obryzgując przy okazji obfitą ilością krwi, jasnowłosy postanowił się stamtąd zmywać. Wyjrzał za gniazdo. Z jednej strony była przepaść, z drugiej… Skała. Przez cały czas mógł stąd wyjść. Zdawał sobie jednak sprawę, że nie zrobił tego ze względu na swój odwieczny idiotyzm. Wyszedł z gniazda i powędrował w dół góry po jej łagodniejszym stoku. Był naprawdę zdenerwowany. Już planował jak bardzo złoi skórę Kamijo za to, że tylko się przypatrywał całej scenie porwania. Przez kilka dni żywił się owocami, kąpał się w strumieniu, powodując tym samym, że żadne zwierzę nie było w stanie napić się z niego wody bez uszczerbku na zdrowiu. Woń ulubionych perfum na koszulce od dawna zakłócał odór zeschniętej krwi, potu i sam Bóg wie czego jeszcze, ale z pewnością było to gorsze niż to, czym zwykł pachnieć Hizaki gdy podczas urlopu zostawał sam w domu z meksykańskim żarciem i konsolą. Nie dało się wątpić w jego obecność w Królestwie Gadów. Zawsze było ją czuć w powietrzu – dosłownie dopiero z odległości dwustu metrów.
Już w chwili gdy pojawił się w niezależnym ekosystemie, nad puszczą zaczęła unosić się chmura totalitarnych rządów. Mógł być Panem tego miejsca, jednak Opatrzność miała dla niego inne plany.
Zrezygnowana grupa poszukiwawcza właśnie urządzała sobie odpoczynek. Kamijo usiłował rozpalić ognisko pod dyktaturą Kaoru, który chciał opiec bagietkę, a Teru opowiadał Masashiemu bajki, by ten w końcu przestał jęczeć i trząść się jak galaretka. Nagle ziemia zadrżała. Na niebie widać było odlatujące pterodaktyle, obok nich zarośla przecinały różne gatunki roślino i mięsożernych stworzeń. Gackt zbladł.
- Co się dzieje? – zapytał Yuki.
- Król się zbliża… Tyrranosaurus Rex… - wyszeptał.
- To ma takie małe łapki? – zapytał perkusista z podnieceniem w głosie.
- …Tak. – starszy popatrzył na niego katem oka.
- Ale super. Słyszeliście, że idzie tu tyranozaur?! – zwrócił się do Masashiego i Teru. Gitarzysta posłał mu karcące spojrzenie, kiedy Masashi zamknął oczy i ścisnął jasnowłosego jeszcze mocniej niż do tej pory. Z kamienia zaczęła ściekać strużka niezidentyfikowanej cieczy, co nie uszło uwadze Yukiego. Oprócz tego w powietrzu czuć było okrutny smród.
- Masashi, czy ty…
- Nic nie poradzę! – krzyknął rozpaczliwie brunet. – To tylko siusiu…
Perkusista skrzywił się i pokłonił się Teru, który chyba się modlił, a przynajmniej tak wyglądał.
W pewnej chwili wielki i potężny Tyrranosaurus Rex z kwikiem minął obozowisko. Cała grupa oprócz Masashiego śledziła go wzrokiem. Zapadła cisza.
Zaszeleściły liście.
- Hizaki! – ucieszył się Kamijo i skoczył między gałęzie i trawy, w kierunku, z którego wcześniej wszyscy uciekali. – Tak się o ciebie martwi…
Tylko tyle zdążył powiedzieć przed tym jak zaciął się z przerażenia.
Stał przed nim. Jego włosy przez krew i kąpiele w przypadkowych zbiornikach wodnych przybrały odcień rudości, nie mówiąc już o stopniu, w jakim były skołtunione. Na brudnej twarzy widniały ślady krwi, a podarta koszulka nadawała całości brutalnego charakteru. Dodatkowo mina Hizakiego mówiła sama za siebie i z pewnością nie było to wzruszenie, że ktoś w ogóle go szukał. Podszedł do Kamijo i spojrzał mu w oczy, wieńcząc tę chwilę znokautowaniem go przy użyciu głowy. Pociągnął go za nogi w stronę reszty.
- I co, gałgany? Zadowoleni? Kim jestem?
Zza drzewa dobiegł cichy szept.
- H-hi-hizakim?
- Królem dżungli, do cholery! Jazda do domu, mam ochotę na kebaba. – warknął i poszedł przed siebie. Kamijo podniósł głowę.
- Hizaś! – odezwał się śpiewnie.
- Czego?!
- Do domu w drugą stronę…
Subskrybuj:
Posty (Atom)